"Miasto żywej śmierci" jest pierwszą częścią "Trylogii Bram Piekieł" i moim pierwszym filmem Lucio Fulciego. Ojciec Chrzestny Gore chyba starał się zrobić swoją odpowiedź na "Trzy Matki Argentego". Skąd ten pomysł? Obie trylogie cechuje oniryczna atmosfera, tajemnicze, pokręcone i pełne niedomówień fabuły i mnóstwo krwi.
"Miasto..." z całej trylogii jest chyba moją ulubioną odsłoną, mimo iż nie ma on wielu zwolenników.
W mieście Dunwich, pewien ksiądz wiesza się i tym sposobem otwiera bramę piekła. Zaczyna robić się bałagan bo duchy/zombie zaczynają mordować wszystkich dookoła. Posprzątać to musi medium, psycholog, jego pacjentka i dziennikarz.
Fabuła pełna jest niedomówień i ma w sobie nutkę absurdalności, ale mi się to podoba. To tylko pretekst i otoczka dla szokującej parady obrzydliwości, okrytej płaszczykiem atmosfery sennego koszmaru.
Film zaczyna się dziwnie i pozostaje dziwnym do samego końca. Nie dostajemy wiele wyjaśnień, po prostu brniemy coraz dalej w koszmar. Często "Miastu..." zarzuca się nudę. Fakt, tempo jest wolne, ale ja znudzenia nie czułem.
Przy okazji dane nam jest nacieszyć się świetną muzyką Fabio Frizziego, nawet jeśli jest bliźniaczo podobna do soundtracku z "Zombi 2", oraz soczystymi scenami gore. Widziałem już wiele, ale Fulciemu udało się sprawić, że wszystko podeszło mi raz, czy dwa do gardła.
Również charakteryzacja upiorów/zombie/cokolwiek może niezbyt skomplikowana, jest dostatecznie obrzydliwa.
Niektóre efekty specjalne zasługują na uznanie, niektóre biedniejsze nie rażą tak bardzo, bo w jakiś sposób wpasowują się w klimat i konwencję.
Fulci tym filmem, i całą trylogią zresztą, pokazuje całą specyfikę włoskiego kina.
Proste, banalne, kuriozalne fabuły, drętwe aktorstwo, kicz i tandetę, oraz nie oszczędzające widza, brutalne gore.
Dla mnie niedoceniana perełka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz