Nie będę ukrywać, że lubię śmieciowe, B-klasowe kino. Czasem uda mi się znaleźć coś ciekawego, albo po prostu coś tak złego, że idzie się pośmiać. Ryzyko tego jest jednak takie, że możecie też trafić na coś, przy czym się załamiecie. Ja tak właśnie miałem przy "Boogey Manie" Ulliego Lommela. I nie, ten film nie ma nic wspólnego z tym z 2005 roku, za wyjątkiem tego, że oba filmy są gówniane.
Poznajemy dwójkę naszych bohaterów - Williego i Lacey. Jako dzieci byli dręczeni przez kochanka swojej matki. Doprowadzony do ostateczności mały chłopak zabija więc okrutnego dupka. Po latach rodzeństwo dostaje list od umierającej matki, co przywołuje złe wspomnienia... i od tego momentu, mniej więcej, zaczynają się jaja.
Film miał potencjał i całkiem ciekawy pomysł. Nasz Boogey Man to duch żyjący w lustrze. Do tego mamy całą powyższą historię, która też jakoś da radę. Czego więc zabrakło? A no... talentu.
Powinienem powiedzieć coś o tym co misie podobało w tym filmie, ale wówczas pozostaje mi tylko soundtrack. Jeśli ktoś lubi dźwięk starych syntezatorów to będzie w raju. Ja byłem. Do tego jest melodyjny i dostatecznie mroczny.
Na plus zaliczam też krótki występ Johna Carradine'a. Jako jedyny w tym filmie pokazał choć odrobinę talentu aktorskiego. Swoja drogą, smutno mi się robi, gdy widzę klasyczne ikony horroru zmuszone na starość grać w takich śmieciach.
Gdzie film daje dupy najbardziej? A no wszędzie indziej. Pomimo muzyki, film nie ma jakiejkolwiek atmosfery grozy. Każda kolejna scena jest pokazem tragicznego aktorstwa i druzgoczącej nudy. Gdy coś się dzieje - tandetne wykonanie wszystko grzebie.
Zabójstwo na początku jest oczywiście zrobione IDENTYCZNIE jak w pierwszej scenę "Halloween". Cóż... jak zrzynać to od najlepszych.
O tym, że bohaterowie są nijacy i głupi, pewnie nie muszę mówić. Gorzej, gdy twój duch w filmie jest taki sam. Nasz Boogey Man żyje sobie w kawałkach rozbitego lustra, które przyklejają się do podeszwy twoich butów. Jest w stanie rzucić w ciebie nożem, zsunąć na ciebie okno, kazać ci zadźgać się nożyczkami... a gdy zjawia się nasze bohaterka to jedyne co jej robi to targa jej koszulkę w dwóch miejscach. UUUUU! Kurwa, bójcie się.
Generalnie reżyser nie pokazuje tu jakiegokolwiek wyczucia. Albo zarobimy w zęby czymś kuriozalnie głupim, albo nudnym jak flaki z olejem, albo sztucznym i gumowym. Są chwile gdy film leci z akcją jak pojebany, tylko by za chwile rzucić w nas nudną sceną, jak grupka idiotów robi sobie ognisko.
Gdy dochodzimy do finału (o ile ktoś jest twardy i dotrwał) to dostajemy tandetny egzorcyzm na... malutkim kawałku lustra.
Różne rzeczy widziałem, różne VHS-owe mindfucki z lat 80-tych widziałem, ale ten jak dotychczas był najnudniejszy. To co mnie istotnie przeraża to fakt, że wg. filmwebu film zarobił jakieś 35 000 000 w boxoffice-ie. Jak? Dlaczego? Nie mam pojęcia. Ale pan Lommel najwyraźniej tak kochał swoje dzieło ,ze nakręcił aż dwie kontynuacje, składające się w dużej mierze z retrospekcji części pierwszej. Nie mam więcej pytań.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz