Bez owijania w bawełnę - "Syn Frankensteina" to nieziemski film. Zmiana reżysera nie wyszła mu wcale na gorsze. Jeśli chodzi o powiązane z poprzednimi odsłonami to można powiedzieć, że jest to w połowie sequel i w połowie remake. Wynika to głównie z tego, że w latach 30-tych nikt się tak bardzo ciągłością fabularną nie przejmował. Poza tym zmiany te pozwoliły twórcom nadać historii odpowiedniej wymowy.
Poznajemy Wolfa Frankensteina, syna Henry'ego z poprzednich filmów (tak jakby). Dziedziczy on zamek swego ojca i wprowadza się tam wraz z rodziną. Nikt jednak Wolfa mile nie wita, gdyż wszyscy mieszkańcy wioski twierdzą, że jest tak samo zły jak ociec. Przez cały czas zmaga się on z pokusą kontynuowania pracy swojego ojca, co oczywiście następuje.
Już od strony scenariusza film naprawdę zadziwia. Zmiana reżysera przyniosła plusy. Nie ma już żadnych nietrafionych gagów, tylko 100% poważna fabułę. Jasne, monstrum nie gra tutaj głównej roli, ale to dlatego ,ze fabuła skupia się tak naprawdę na Wolfie i jego zmaganiach z dziedzictwem Frankensteinów.
Swoja drogą, Rowland Lee odwalił kawał dobrej roboty starając się wciąż stylizować film na gotycki i zarazem ekspresjonistyczny. Zamek Frankensteina wygląda jak wzięty żywcem z "Gabinety Doktora Caligarii". Największą moją uwagę przykuły wielkie ujęcia, gdy widzimy całe pomieszczenia i wszystkie monumentalne cienie. Caligari jak się patrzy. Stylistyka choć zbliżona, to jednak to jest zupełnie inny klimat już filmy Whale'a.
Obsada jest doborowa. Karloff po raz ostatni wciela się w rolę Monstrum. Basil Rathbone w roli Wolfa jest miażdżący. Można powiedzieć, że jest nieco teatralny, ale jego ataki wściekłości są po prostu niesamowite.
Cały film jednak i tak kradnie Bela Lugosi w roli Ygora z przetraconym karkiem. Jest niepokojący i zarazem, na swój mroczny sposób sympatyczny. To czarny charakter, którego każdy pokocha.
Obok "Narzeczonej Frankensteina" to najlepsza część cyklu. Universal musiało wydać kupę kasy na ten film, ale opłaciło się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz