Długo się przekonywałem do "Inferno".
Był to pierwszy włoski horror, jaki obejrzałem. Po pierwszym seansie go
znienawidziłem. Dopiero po nadrobieniu "Suspirii" i kilku innych
filmów doceniłem i dziś ten film uwielbiam.
Jest to druga część z niedokończonej
"Trylogii Trzech Matek" ("Suspiria" była pierwszą) i
podobnie jak poprzednia, to specyficzne kino.
Film różni się od innych dzieł Argentego,
głównie za sprawą pracy kamery. Reżyser ten słynie z tego, że
"szaleje" za obiektywem. W "Inferno" zdjęcia są statyczne i
proste. Prawdopodobnie stało się tak za sprawą Maria Bavy, który był operatorem. Takie statyczne, precyzyjnie zaplanowane zdjęcia mogliśmy oglądać w jego horrorach z lat 60-tych. Niektóre kadry przywodzą mi na myśl "Sei donne per Assassino". Co więcej, Mario zastępował Daria na stołku reżysera, podczas gdy ten leczył się z hemofilii.
Powraca tutaj stylistyka
"Suspirii", z tym że oświetlenie ogranicza się tutaj tylko do dwóch
kolorów - czerwonego i niebieskiego. Sprawia to, że "Inferno" staje
się o wiele mroczniejsze.
Film w całości powstał w studiu, dzięki
czemu cały czas mamy wrażenie przebywania w zamkniętej przestrzeni. Udało im
się nawet odtworzyć park! To wszystko jest, znowu, zasługą samego Bavy. Mamy
tylko jedną scenę, w której widzimy za
oknem jadące samochody.
Przechodzimy teraz do najtrudniejszej
kwestii - do scenariusza. Trudno jest mi krótko streścić fabułę tego filmu, bo
ta jest naprawdę pokręcona. Zaczyna się, podobnie jak w "Suspirii" -
dziwny budynek i jego tajemnica. Tyle, że im dalej wszystko brnie, tym mniej
sensu ma i coraz więcej absurdu doświadczymy. Nie
mamy tutaj nawet jednego głównego bohatera. Poszczególne postacie odkrywają
skrawki tajemnicy wielkiego domu , ale i tak, jeden za drugim, zostają
dopadnięci przez wszechwiedzące i wszechobecne zło. Niektóre sceny są celowo
przeciągane, zachowania bohaterów często nie mają sensu, a większość ich
dialogów wydaje się drętwa i niezręczna.
Jednakże wszystko to ma swój określony
cel. "Inferno" nie jest po prostu onirycznym horrorem. To już jest
dosłowna ekranizacja sennego koszmaru.
Reżyser starał się do "Suspirii" jakoś nawiązać, przez co odtwarza scenę jazdy taksówką (gdzie
nawet aktor jest ten sam). Morderstwa wciąż prezentują się świetnie, choć tutaj
reżyser idzie bardziej w stronę surrealistycznej groteski. Facet z wbitym w
gardło nożem, atakujący dziewczynę, przy akompaniamencie "Nabucco",
to nie jest codzienny widok.
Obrana przez Argentego stylistyka jest
jednak obusieczną bronią. Z jednej strony wypada to znakomicie, z drugiej zaś
film można uznać za jeden wielki ciąg absurdów.
Wielkim rozczarowaniem jest tutaj finał,
który ma miejsce, dosłownie, za sprawa przypadku. Z jednej strony to wybitnie
naciągana scena, z drugiej zaś - koszmar senny zbliża się ku własnemu
zniszczeniu.
Za muzykę odpowiedzialny był tym razem
Keith Emerson. Jego utwory dorównały kompozycją Goblinsów. Problem z muzyką
jest taki, że nie do końca współgra ona z tym co widzimy na ekranie. Jest to
spore marnotrawstwo bo taki utwór jak "Mater Tenebrarum" zasługuje na
umiejscowienie go w jakimś stosowniejszym miejscu.
Z każdym kolejnym seansem
"Inferno" zyskuje w moich oczach. To niezwykle specyficzny film,
który pod wieloma względami przebija "Suspirię". Jednak, wszystko
zależy od podejścia. Jedni dopatrzą się arcydzieła horroru, inni
bezwartościowego śmiecia.
A na koniec zostawiam wam ten oto, według mnie, zajebisty utwór...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz