niedziela, 1 lutego 2015

Inferno (1980) reż. Dario Argento


Długo się przekonywałem do "Inferno". Był to pierwszy włoski horror, jaki obejrzałem. Po pierwszym seansie go znienawidziłem. Dopiero po nadrobieniu "Suspirii" i kilku innych filmów doceniłem i dziś ten film uwielbiam.

Jest to druga część z niedokończonej "Trylogii Trzech Matek" ("Suspiria" była pierwszą) i podobnie jak poprzednia, to specyficzne kino.
Film różni się od innych dzieł Argentego, głównie za sprawą pracy kamery. Reżyser ten słynie z tego, że "szaleje" za obiektywem. W "Inferno" zdjęcia są statyczne i proste. Prawdopodobnie stało się tak za sprawą Maria Bavy, który był operatorem. Takie statyczne, precyzyjnie zaplanowane zdjęcia mogliśmy oglądać w jego horrorach z lat 60-tych. Niektóre kadry przywodzą mi na myśl "Sei donne per Assassino". Co więcej, Mario zastępował Daria na stołku reżysera, podczas gdy ten leczył się z hemofilii.

Powraca tutaj stylistyka "Suspirii", z tym że oświetlenie ogranicza się tutaj tylko do dwóch kolorów - czerwonego i niebieskiego. Sprawia to, że "Inferno" staje się o wiele mroczniejsze.
Film w całości powstał w studiu, dzięki czemu cały czas mamy wrażenie przebywania w zamkniętej przestrzeni. Udało im się nawet odtworzyć park! To wszystko jest, znowu, zasługą samego Bavy. Mamy tylko jedną scenę, w  której widzimy za oknem jadące samochody. 

Przechodzimy teraz do najtrudniejszej kwestii - do scenariusza. Trudno jest mi krótko streścić fabułę tego filmu, bo ta jest naprawdę pokręcona. Zaczyna się, podobnie jak w "Suspirii" - dziwny budynek i jego tajemnica. Tyle, że im dalej wszystko brnie, tym mniej sensu ma i coraz więcej absurdu doświadczymy. Nie mamy tutaj nawet jednego głównego bohatera. Poszczególne postacie odkrywają skrawki tajemnicy wielkiego domu , ale i tak, jeden za drugim, zostają dopadnięci przez wszechwiedzące i wszechobecne zło. Niektóre sceny są celowo przeciągane, zachowania bohaterów często nie mają sensu, a większość ich dialogów wydaje się drętwa i niezręczna.
Jednakże wszystko to ma swój określony cel. "Inferno" nie jest po prostu onirycznym horrorem. To już jest dosłowna ekranizacja sennego koszmaru.

Reżyser starał się do "Suspirii" jakoś nawiązać, przez co odtwarza scenę jazdy taksówką (gdzie nawet aktor jest ten sam). Morderstwa wciąż prezentują się świetnie, choć tutaj reżyser idzie bardziej w stronę surrealistycznej groteski. Facet z wbitym w gardło nożem, atakujący dziewczynę, przy akompaniamencie "Nabucco", to nie jest codzienny widok.

Obrana przez Argentego stylistyka jest jednak obusieczną bronią. Z jednej strony wypada to znakomicie, z drugiej zaś film można uznać za jeden wielki ciąg absurdów.
Wielkim rozczarowaniem jest tutaj finał, który ma miejsce, dosłownie, za sprawa przypadku. Z jednej strony to wybitnie naciągana scena, z drugiej zaś - koszmar senny zbliża się ku własnemu zniszczeniu.

Za muzykę odpowiedzialny był tym razem Keith Emerson. Jego utwory dorównały kompozycją Goblinsów. Problem z muzyką jest taki, że nie do końca współgra ona z tym co widzimy na ekranie. Jest to spore marnotrawstwo bo taki utwór jak "Mater Tenebrarum" zasługuje na umiejscowienie go w jakimś stosowniejszym miejscu.

Z każdym kolejnym seansem "Inferno" zyskuje w moich oczach. To niezwykle specyficzny film, który pod wieloma względami przebija "Suspirię". Jednak, wszystko zależy od podejścia. Jedni dopatrzą się arcydzieła horroru, inni bezwartościowego śmiecia.  



A na koniec zostawiam wam ten oto, według mnie, zajebisty utwór...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz