Whale po sukcesie "Frankensteina" i "Niewidzialnego Człowieka" dostał od studia większy budżet i dzięki temu mógł iść na całość, co nie było możliwe w przypadku tego pierwszego.
Mamy więc naprawdę mroczny, już ciężki klimat, stylistykę czysto ekspresjonistyczną i rozwinięty wątek potwora.
Początek filmu jest jednak... konsternujący. Zaczynamy od boleśnie łopatologicznego wstępu z Lordem Byronem, Mary Shelley, którzy przedstawiają się w niesamowicie łopatologiczny sposób. Mamy przypomnienie co działo się w pierwszym filmie i historia toczy się dalej. Una O'Connor pojawia się ponownie, jednak jest odrobinę mniej wkurzająca niż w przypadku "Niewidzialnego Człowieka". Są chwile kiedy faktycznie jest zabawna. Pamiętacie jak mówiłem, że żona Henry'ego Frankensteina to była nawiedzona baba? W tym filmie jest jeszcze gorzej. Dosłownie dostaje ataku histerii wołając, że objawia jej się śmierć.
Przedstawiona nam jest nowa postać - Dr. Septimus Pretorius, w tej roli niesamowity Ernest Thesiger. Swoją drogą, czy tylko mi przypomina on Maxa Schrecka? Ów doktor prezentuje Henry'emu swoje własne eksperymenty związane z tworzeniem życia. Skutkiem tego są mikroskopijne ludziki, które ten trzyma w słoikach. Tak, to jest tak głupie jak się wydaje. Film zalicza ostrą gafę jeśli chodzi o wstęp. Bo to jest jeden z najbardziej idiotycznych jakie widziałem.
Niemniej jednak, gdy pojawia się Karloff, film zamienia się w perłę. Monstrum dostaje cały film dla siebie i w rezultacie dostajemy całą masę wzruszających i smutnych scen. Spotkanie ze ślepcem zawsze sprawia, że łezka się w oku kręci, to naprawę piękna scena. Whale dorzuca kilka w miarę zabawnych scen, żeby trochę atmosferę rozładować. Robi to jednak tylko po to by za chwilę przyładować ponownie czymś mocnym.
Jak już wspomniałem klimat filmu jest ciężki. Sceny wydobywania zwłok z krypty są jeszcze mroczniejsze niż w pierwszym filmie, mamy dużo "szaleńczych" zbliżeń i ujęć, no i piękną scenę jak Pretorius upija się gadając do kupki kości z czaszką na szczycie.
Co jednak z samą Narzeczoną? Cóż.. pojawia się na koniec, mając jedną scenę. Można powiedzieć, że zmarnowany potencjał, że tytuł trochę nas oszukał. Nic z tych rzeczy. Ta jedna scena to idealne zwieńczenie wszystkich tragicznych scen jakie ten film zaliczył. Krótkie, ale jakże wymowne.
Pomimo iż film zalicza jedno z najgorszych otwarć w historii kina, to jeden z najlepszych filmów w historii kina i przykład sequelu lepszego pod każdym względem. Nie ma sensu mówić o aktorstwie, to nie zmieniło się w porównaniu z poprzednikiem.
Jednak prawdą jest, że nieważne jak zaczynasz, ważne jak kończysz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz