Filmów o morderczych rączkach powstało na przestrzeni lat całkiem sporo. Pierwszy z nich była autorstwa Roberta Wienego, który w końcu postanowił odpuścić sobie wciskanie wszędzie stylistyki Caligariego i, w końcu nakręcić film z własną tożsamością.
Paul Orlac to pianista, który w wyniku zderzenia dwóch pociągów traci ręce. Lekarze przyszywają mu ręce niedawno zmarłego mordercy. Od teraz Orlacowi wydaje się, że ręce zaczynają przejmować nad nim władzę.
"Ręce Orlaca" to solidny przedstawiciel ekspresjonizmu i niezwykle nastrojowy film. Zacznijmy jednak od Conrada Veidta, którego twarz w tym filmie jest jak dzieło sztuki. Idealnie miesza w sobie strach i smutek z przepełnionymi szaleństwem oczyma.
Strona wizualna to również perła. Podobają mi się wszystkie lokacje. Wyglądają całkiem prosto, ale są ogromne i przepełnione duchem ekspresjonizmu. Jednak najlepszą scenografią filmu jest mrok i cienie. One są w tym wszystkim najważniejsze. Często widzimy samych bohaterów, a wokół nich całkowitą ciemność. Daje to niesamowite wrażenie.
Ciekawe zabiegi stylistyczne potęgują jeszcze bardziej atmosferę obłędu. Film powoli buduje swoją mroczną atmosferę. Zaczynamy w sposób depresyjny i ponury, a potem powoli zatracamy się w szaleństwie bohatera. Mamy porządny watek psychologiczny i zastanawiamy się czy w tym wszystkim są jakieś elementy nadprzyrodzone. Mimo wolnego tempa, fabuła potrafi być odpowiednio odjechana, przez co widz nie przechodzi obok niej obojętnie.
I powiedziałbym, że to bardzo dobry film gdyby nie....
Dochodzimy do zakończenia i dwa wyżej wymienione elementy zostają wypieprzone do kosza. Dostajemy trochę kryminału i w takim stylu kończy się film. Zdemaskowany zostaje przegięty spisek i cała atmosfera filmu zostaje zabita.
"Ręce Orlaca" warto obejrzeć, bo to godny przedstawiciel kina ekspresjonistycznego, a także klimatyczny film psychologiczny. Jedyne co może zaboleć to nie pasujące do niczego zakończenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz