Kiedyś nazwałem Toda Browninga Timem Burtonem niemego kina. Tematyka filmów obu panów jest do siebie całkiem zbliżona i często wykorzystuje te same motywy. Dziś rzucimy okiem na Browningowskiego "The BlackBird", film którego szukałem przez bardzo długi czas. Żmudny proces zaowocował tym, że w końcu w moje łapki trafił biednej jakości VHSRip.
Blackbird jest złodziejem, bucem i nikt go nie lubi. Ma on też brata bliźniaka, kalekiego Bishopa, który uchodzi za wzór do naśladowania. Wydawać by się mogło, że to nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Blackbird i Bishop to jedna osoba.
Z jednej strony, oczywistym jest, że wykorzystuje swoje "drugie wcielenie" do ukrywania się przed policją, z drugiej zaś strony dziw bierze, że jest on w stanie być dwoma, zupełnie przeciwnymi charakterami. Przywodzi to nieco na myśl Jekylla i Hyde'a.
Pewnego dnia on i jeszcze inny złodziej, West End Bernie, zakochują się w tancerce Fifi. Gdy Berniemu udaje się zdobyć serce dziewczyny, Blackbird wykorzystuje swoje alter-ego by skłócić ze sobą kochanków.
Nie jest to długi film i nie jest specjalnie skomplikowany, ale pierwsze co rzuca się w oczy to to jak bardzo "browningowski" ten film jest. Blackbird to ciekawie skonstruowana postać, mająca być pewnie oczywistą metaforą ludzkiej dwulicowości.
Gra go, jak zwykle genialny Lon Chaney, ale Owen Moore w roli Berniego wcale mu nie ustępuje. Rzadko kiedy się zdarza, że ktoś staje na równi z Chaneyem.
Mamy wątek nieszczęśliwej miłości, który prowadzi naszego bohatera do zgubnych czynów a i finał tego wszystkiego jest gorzką ironią.
Film zadziwił mnie swoim brudnym klimatem. Widzimy zadymioną spelunę, pełną niewyjściowych mord, kieszonkowców, pijaków i tak dalej. Chwilami przywodził mi na myśl kino noir.
Nie jest to film, który rozkłada na łopatki, ale był wart tych żmudnych poszukiwań. Browning po raz kolejny kreatywnie wykorzystuje umiejętności swojego aktora.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz