Długo się zabierałem za ten film. Pierwotnie nie miałem go nawet oglądać. Myślałem, że będzie to komedia i że mnie ta lekka atmosfera nie wciągnie. W "przypływie odwagi" zacząłem ów film oglądać, po czym doznałem szoku.
"Tell it to the Marines" nie jest czysto komedią. To świetnie skrojona mieszanka wątków zabawnych, poważnych, romansowych i tak dalej. Skeet Burns zostaje zaciągnięty do oddziału Marines, któremu przewodzi twardy i zdyscyplinowany sierżant O'Hara... i to w zasadzie tyle, w dużym skrócie, bo w filmie dzieje się tak dużo, że trudno by mi było to wszystko po kolei opisywać.
Do seansu zasiadłem nie wiedząc nawet o czym ten film jest i wsiąknąłem w niego jak gąbka. Dzisiaj stwierdzam, że jest to jeden z najlepszych niemych filmów jakie widziałem. Scenariusz zaskoczył mnie swoją kreatywnością, bo widzimy jak nasz główny bohater odnajduje się w szarej rzeczywistości żołnierza Marines, wdaje się w przewrotny romans z pielęgniarką, sprzecza się z sierżantem, przypada mu misja na morzu,a na końcu bierze udział w bitwie. Jest i miejsce na dramat i jest miejsce na śmiech, ale ogólnie ton jest lekki. Nudzić się nie będziemy bo dzieje się masa rzeczy, a i z z zaciekawieniem je śledzimy, bo postacie są sympatyczne i trójwymiarowe.
Ze scenariuszem idealnie współgrają aktorzy. Oglądanie Williama Hainesa i Lona Chaneya to czysta przyjemność. Po raz pierwszy znalazł się ktoś, kto nie pozwolił Chaneyowi zaskarbić sobie całego filmu.
No i oczywiście te świetne sceny na okręcie. Co tu dużo mówić - kawał porządnego kina rozrywkowego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz