piątek, 10 kwietnia 2015

"Dracula" wytwórni Hammer


Ostatnimi czasy zauważyłem, że na moim blogu nie pojawiła się jeszcze ani jedna pozycja ze stajni Wytwórni Hammer... a to naprawdę karygodne!
Ten wpis postanowiłem poświęcić całemu cyklowi Hammerowskiego "Draculi", od którego zresztą zacząłem przygodę z brytyjską wytwórnią.
Seria liczy obecnie 9 filmów i wyrażę swoją krótką opinię na temat każdego z nich.

We wszystkich filmach (oprócz ostatniego), w postać hrabiego Draculi wcielał się sam wielki Christopher Lee.
Jego wampira poznajemy najpierw jako szlachcica, który potem, z filmu na film staje się demonicznym, pełnym zwierzęcych instynktów geniuszem zła, oczywiście cały czas z klasą, wyrafinowaniem i chłodem. Nawet szczerząc zęby wyglądał dostojnie.

Co więcej, ten Dracula jest w dużej mierze milczący, co jeszcze dodaje mu tajemniczości.
Nie jest to jednak spowodowane wizją kogokolwiek, a tym, że zdaniem samego Lee, kwestie postaci były tak okropne, że ten odmawiał wypowiedzenia ich. Dlatego też, w takim "Księciu Ciemności" Dracula nie odzywa się ani słowem.

W trakcie trwania tych wszystkich filmów hrabia uwodzi kobiety, mści się na duchownych, odwiedza kolorowe lata 70te, podróżuje do Chin, a nawet planuje zniszczyć całą ludzkość.
Całkiem nieźle.
No ale Christopher Lee, jak to on trzymał fason zawsze, nieważne w jak złym filmie nie przyszłoby mu wystąpić.


Horror of Dracula (1958) reż. Terence Fisher

To obok "The Curse of Frankenstein" najważniejszy film wytwórni i najlepszy start na przygodę z Hammerem jaki może być.
Jest tutaj wszystko:
- doborowa obsada brytyjskich aktorów takich jak Peter Cushing i Michael Gough,
- piękne gotyckie scenografie, malowane tła, sztuczna mgła (wszystko powstałe w studiu, co jest też poniekąd wizytówką wytwórni),
- większe dekolty u pań,
- czerwona fluorescencyjna krew (poniekąd też "symbol Hammera").
Film luźno bazuje na motywach z powieści Stokera z jednego prostego powodu - prawa do "Draculi" były w rękach Universala i Hammer obawiał się pozwu. Jest to także jedyny film serii, który JAKKOLWIEK bazuje na motywach powieści Stokera. Sequele pozwoliły sobie na o wiele więcej swobody.
To wręcz cały Hammer w pigułce, ze wszystkimi dobrymi i złymi rzeczami.
Podoba mi się także finałowa konfrontacja z Draculą, przywodząca mi na myśl coś z niemego kina.

The Brides of Dracula (1960) reż. Terence Fisher

Zrobić sequel "Draculi" bez Draculi.
Fisher pokazuje że da się... i to nawet dobrze.
Christopher Lee nie chciał już odtwarzać roli demonicznego hrabiego, więc twórcy umieścili na jego miejscu innego szlachcica o przydługich ząbkach. Tutaj kąsać szuje pięknych kobiet będzie niejaki Baron Meinster. To absurdalny pomysł, bo tym samym tytuł nas okłamuje ale... da się przeboleć.
Bohaterem filmu jest grany przez Petera Cushinga Lawrence Van Helsing i to jemu właśnie film poświęca najwięcej czasu. Interesująca postać z "Horror of Dracula" dostaje tutaj przyzwoite rozwinięcie.
Pod względem scenografii film niczym nie odstaje od swojego poprzednika, wręcz wydaje się ciut mroczniejszy. Nawet muzyka zrobiła się o wiele bardziej nastrojowa.
Mimo braku Christophera Lee, uważam "The Brides of Dracula" za przyzwoity sequel dotrzymujący kroku swojemu poprzednikowi.


Dracula, Prince of Darkness (1966) reż. Terence Fisher

Mam sentyment do tego filmu.
Widziałem go jako dzieciak na TCM, podczas jednego z maratonów Halloween. Zapamiętałem go sobie, a po latach był on dla mnie początkiem przygody z Hammerem.
Zaczynamy od retrospekcji pierwszego filmu, tak jakby "Brides..." nigdy się nie wydarzyło. Jest to poniekąd uzasadnione bo Christopher Lee powraca jako Dracula.
Jak?
Producenci nie pytając go o zdanie obsadzili go w filmie i biedak został złapany na szantaż emocjonalny. Jeśli by odmówił, wszyscy zaangażowani w pracę nad "Prince of Darkness" straciliby pracę.
Film wykorzystuje schemat grupki przyjaciół, która ląduje tak, gdzie nie powinna. Fisher ubiera jednak kliszę w coś interesującego.
Postacie grane są przez aktorów często goszczących w filmach Hammera.
Film stawia przede wszystkim na klimat. Jako jedyny w serii może pochwalić się zdjęciami w cinemascoope.
Muzyka zrobiła się bardziej ponura, co połączone z resztą sprawiło, że film wprost ocieka gotyckim mrokiem. Pod względem atmosfery "Prince of Darkness" jest najlepszym filmem cyklu.
Starano się jakoś zrekompensować braki w fabule, która już nie jest tak interesująca jak przy okazji dwóch poprzednich odsłon.
Tu chodzi przede wszystkim o style i klimat.

Dracula Has Risen from the Grave (1968) reż. Freddie Francis.

Na tym etapie seria zaczęła zaliczać spory zjazd.
Terence Fisher opuścił serię, prawdopodobne na rzecz cyklu o Frankensteinie.
Czwarta odsłona "Draculi" wpadła w ręce innego mistrza gotyckiego horroru - Freddie'go Francisa.
Francis znany jest chociażby z uroczych nowel filmowych, które kręcił dla wytwórni Amicus. Można więc pomyśleć, że jesteśmy w dobrych rękach.
Fabularnie film stoi wyżej niż jego poprzednika.Dracula mści się na duchownym, który egzorcyzmował jego zamek, a w tle mamy romans.
To dobry film sam w sobie, ale gdzieś uleciał urok trzech poprzednich odsłon. Atmosfera wydaje się lżejsza, scenografie nie robią już takiego wrażenia i czasami wyglądają przeciętnie.
Nie można się pozbyć wrażenia, że to rutynowy sequel. Ma jakieś dobre elementy, ale nie są one w stanie wyciągnąć całości w górę i giną w morzu przeciętności.
Poza tym, Francis znany jest z pięknych, a w "Dracula has risen from the grave" niczego takiego nie uświadczymy.
Najgorzej wypadła jednak muzyka, od której dosłowne bolały mnie uszy.

Taste the Blood of Dracula (1970) reż. Peter Sasdy

Tę część w pewnym stopniu lubię, bo zarzuca innym ulubionym motywem wytwórni - okultyzmem. Ralph Bates odprawia czarną mszę i przywołuję Draculę do życia... bo jakoś trzeba.
Film Sasdy'ego jest o tyle nietypowy, że... jest to moralitet. Dramat rodzinny z wampirem w tle. Nasz krwiopijca dokonuje masakry na trzech dupkach, z czego jeden z nich ostro traktuje swoją żonę i córkę, nie lubi jej chłopaka bez powodu, a sam z kolegami lubi siedzieć w burdelu. Ktoś komu życzycie śmierci od samego początku, bo jest chujem bez żadnych dobrych stron.
Jak na film o tak mocnym tytule, nie ma w nim jednak nic szokującego. Klimat jest znów nieco mroczniejszy, ale dostajemy bardzo słabe zakończenie. Wszystko i tak sprowadza się do tego, że mamy tą dwójkę młodych i zakochanych, którzy staną do walki z wampirem. Tak więc, rutyna znów jest odczuwalna mimo wszystko. Ale z tych trzech filmów po "Prince of Darkness" ten jest moim ulubionym.

Scars of Dracula (1970) reż. Roy Ward Baker

Nie wiem jaki był cel tej produkcji, ale Hammer chyba tak desperacko potrzebowało kasy, że zdecydował się w tym samym roku nakręcić jeszcze jeden sequel "Draculi". "Scars..." jest nudne, wymęczone i pozbawione jakiegokolwiek polotu.
Zaczynając od scenografii, która w wielu przypadkach wygląda po prostu biednie, dostajemy znowu parkę, która zmuszona będzie walczyć z wampirem... oczywiście wszystko za sprawą "wleźliście nie tam gdzie trzeba."
Postacie są wyjątkowo mało wyraziste, a fabuła korzysta z boleśnie oklepanych schematów. Baa, niektóre kwestie postaci zdają się brzmieć znajomo. Film jest robiony kompletnie bez pomysłu i pokazuje nam to od samego początku. Prochy Draculi są rozłożone w jego zamku, bo tak, przylatuje nietoperz, rzyga krwią na nie i mamy wielkie zmartwychwstanie. To i tak nic bo zakończenie pozamiatało swoją kuriozalnością wszystko.
Nie twierdze, że film jest całkiem do dupy, bo ma naprawdę piękną muzykę, nawet jakiś tam klimat a kilka motywów wydały mi się nawet ciekawe. Ale to wciąż mdła i średnio zagrana sklejka rzeczy, które już były. Brakuje tu jakiejkolwiek iskry. Nawet Lee wyglądał jakby był tym całym badziewiem znudzony kompletnie.

Dracula A. D. 1972 (1972) reż. Alan Gibson

Powiedzmy to już teraz - Dracula zostaje wskrzeszony przez swojego wyznawcę... w kolorowych latach 70tych. Prawda, że kretyński pomysł?
Cóż, szkoda, bo to mój ulubiony film całej tej serii. Nie żartuję. Wbrew temu co może się wydawać, to filmidło przyjemne i zabawne. Jasne, odstaje od reszty całkowicie, ale jest miłym powiewem świeżości po trzech tak powtarzalnych filmach.
Wraca tutaj Peter Cusching i nawet dostaje jakąś w miarę przyzwoitą walkę z Draculą, a to jest coś czego nie uświadczyliśmy od czasu "Brides...". Christopher Lee ma tu nieco więcej do powiedzenia niż zwykle. Baa, są to naprawdę niezłe teksty.
Film mało ma wspólnego z poprzednimi, nawet ciężko go nazwać czysto horrorem, bo nie traktuje siebie jakoś mega serio... albo traktuje. Twórcy stają w pewnym rozkroku między starą formułą, a lżejszą i komediową otoczką, jakby bali się bardziej radykalnych zmian.
Gdy do niego zasiadałem, oczekiwałem gniota. Dostałem sympatyczną głupotę, która może i nie wykorzystuje swojego potencjału, ale mnie w jakiś sposób zauroczyła, a soundtrack siedział mi w głowie przez długi czas.
Plusik - Caroline Munro

Satanic Rites of Dracula (1973) reż. Alan Gibson

Kontynuując, jakby, wątki z poprzedniego filmu, wciąż siedzimy sobie we współczesności. Dracula ma teraz całą wielką organizację i staje się kimś w rodzaju bondowego złoczyńcy, co jest zabawne bo Christopher Lee faktycznie bondowego złoczyńcę zagrał. Ma plan, aby unicestwić całą ludzkość, za pomocą genetycznie zmutowanego wirusa dżumy, co nawiązuje jakoś do klasycznego "Nosferatu". Wiele osób tego filmu nie lubi i mają rację. "Satanic rites..." to w żadnym stopniu nie jest już horror. To kryminał, lub bardziej film sensacyjny, z wampirami i okultyzmem w tle.
Ja darzę go sympatią głównie za jego klimat. Lata 70te w pełnej krasie, ze świetną muzyką. Sama intryga była dla mnie wciągająca, pomijając kilka rażących absurdów... po prostu fajnie mi się to oglądało. Powraca Peter Cuschung, wraz z częścią obsady poprzedniego filmu, Christopher Lee ma pod sobą cały kult, którego członkami są najbogatsi ludzie... i kurde, znowu film nic z tym wszystkim za bardzo nie robi. Sam ten pomysł, rozwinięty, nadawałby się na osobny film. Samego Krzysia też jest jak na lekarstwo, ale przynajmniej zarabia boski monolog.
Niczym to poprzedników nie przypomina i nikomu bym z czystym sumieniem nie polecił... ale lubię.

Legenda Siedmiu Złotych Wampirów (1974) reż. Roy Ward Baker

Tym razem Lee już nie dał się już namówić na zagranie wampira. Wiele osób się sprzecza czy ten film jest częścią serii, czy nie.
Dracula jako tako się pojawia (grany przez Johna Forbes-Robertsona), Peter Cusching także wraca jako Van Helsing, ale to wszystko.
Wygląda na to, że Chińczycy mają swój rodzaj wampirów, a przeciw nim stanie grupa wojowników znających kung-fu, oraz sam Van Helsing.
"Legenda..." jest cudowna. W tej głupiutkiej otoczce skryte są solidne sceny walk, cała masa akcji, starć z bandytami, wampirami, oblężenie miasta i klimat rodem z filmów Bavy. Scenografie, oświetlenie i muzyka - zrobiły swoje.
Dracula za to jest w całej tej fabule kompletnie zbędny. Nic dziwnego w sumie, że Lee odmówił przyjęcia roli. Niby jest odpowiedzialny za cały bajzel, ale ma on raptem kilka minut na ekranie, a potem zostaje pokonany w strasznie żałosny sposób. Nawet Van Helsing wydaje się być upchany na siłę. Zgadza się ruszyć w podróż, ale w jej trakcie nic konkretnego nie robi.
To nieco Guilty Pleasure, nieco tak złe, że aż dobre, ale warto rzucić okiem. To autentycznie dobra zabawa.
Seria jest nierówna. Po pierwszych trzech, świetnych filmach dostajemy trzy nudne i trzy kuriozalne. Widać, że twórcy starali się z Draculą jeszcze coś zrobić, kombinowali jakby tu widownie zaskoczyć, ale efekt tego był co najmniej rozczarowujący. Może to przez brak Terence'a Fishera? Seria o Frankensteinie, którą nakręcił prawie w całości to sześć trzymających równy, wysoki poziom filmów.
Warto się z tymi Hammerowskim "Draculą" zapoznać, choćby dla samego Christophera Lee.


2 komentarze:

  1. Ja niby zamierzam, ale zawsze znajduję sobie inne rzeczy do roboty, więc tak szybko się z Draculą chyba nie uwinę. :)
    W każdym razie bardzo fajnie, że zrobiłeś opis serii. Opiszesz też tak Frankensteina?

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, zamierzam też zrobić opis cyklu o Frankensteinie, tylko muszę sobie przypomnieć kilka z filmów.

    OdpowiedzUsuń