piątek, 10 kwietnia 2015

Metropolis (1927) reż. Fritz Lang


Ok, miejmy to już za sobą. "Metropolis" to najsłynniejszy obraz Fritza Langa i przy okazji kamień milowy w historii kinematografii. Niezliczone filmy science-fiction inspirowały się nim na przestrzeni lat. Film był odnawiany kilka razy. Ja byłem w posiadaniu wersji 2-godzinnej, w której brakowało kilku scen. Jakiś czas temu powstała nowa, bogatsza o 30 minut wersja. Ja w swojej recenzji bazować będę na swojej, niekompletnej, bo ani mi się śni oglądać ten film w dłuższym wydaniu. Dlaczego?  Ponieważ, w mojej opinii, posysa on w wielu aspektach bardzo mocno.

Ale zacznijmy od tych dobrych rzeczy. Lang prezentuje nam pierwszą wizję przyszłości, a motywy z jego filmu będą później przerabiane przez setki tysięcy innych twórców. Sam robot Futura był zapewne inspiracją dla Terminatora.
Efekty specjalne były wtedy rewolucyjne. Scenografia swoją kreatywnością i wielkością urzeka nawet teraz, zwłaszcza gdy ma się na uwadze, jak trudnym było osiągnięcie takiego efektu. Prace nad "Metropolis" o mało co nie doprowadziły studia do bankructwa. Mimo to Lang dał światu film, który był olbrzymim hitem i jest inspiracją po dziś dzień.

Wszystko to jednak trafia szlag, gdy przyjrzymy się fabule.
Freder jest synem Joha Fredersena, założyciela Metropolis. Pewnego dnia w Ogrodach Wieczności spotyka dziewczynę, Marię i zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia... bo jakżeby inaczej. Zamierza ją odszukać, więc wyrusza do jednej z fabryk i widzi pracujących tam ludzi. Jedna z maszyn eksploduje, więc jedzie do ojca, by mu o tym zawiadomić.

Joh Fredersen, to bezmózgi dupek. Gdy syn mówi mu o wypadku, ten zwraca się do swojego asystenta - "Josaphacie, czemu nie dowiaduję się tego od ciebie?". No nie wiem, może dlatego, że był cały czas z tobą i nie miał jak dowiedzieć się o zajściu?
Joh każe mu to sprawdzić i w tym czasie zjawia się jeden z pracowników, przynosząc dziwne plany. Co na to wielki szef? - "Josaphacie, czemu nie dostaję ich od ciebie?". Odpowiedzcie sobie sami. Fredersen się bulwersuje i wypieprza swojego pracownika za coś co nawet nie jest jego winą. Zajebisty facet, służyłbym mu do śmierci. Rozumiem, że można kreślić postać tyrana, ale to już podchodzi pod absurd.

Później Joh udaje się do konstruktora Rotwanga, aby dowiedzieć się czym są tajemnicze plany. Okazuje, się że to plany katakumb, które znajdują się pod Metropolis, a do których Rotwang ma zejście w swojej piwnicy, przez co może podglądać robotników... bo tak jest scenariuszowi wygodnie.
Obaj panowie widzą, że Maria przewodzi robotnikom i mówi, że "Rozjemcą między dłońmi, a rozumem musi być serce". Innymi słowy stara się ich powstrzymywać przed szturmem na miasto.
Dwaj panowie widzą pośród nich Fredera i Fredersen chce użyć robota Rotwanga, Futury, by upodobnić go do Marii i doprowadzić do buntu robotników... tak, to dobre pytanie - dlaczego?

"Metropolis" stara się powiedzieć tak dużo i zarazem tak mało i w tak nieudolny sposób, że wychodzi z tego jeden wielki bałagan. Jasne, omawiane przeze mnie inne nieme filmy z perspektywy czasu może i nie błyszczały oryginalnością, ale przynajmniej były logiczne. W "Metropolis" pełno dziur fabularnych. Mało tego, 6 lat wcześniej mieliśmy takiego "Furmana Śmierci".

Joh Fredersen postanawia porwać Marię, zastąpić ją złym robotem, tylko by zasiać między robotnikami niezgodę, lub coś takiego, by ci ruszyli na miasto. Nie dostajemy żadnego wytłumaczenia dlaczego robi to wszystko. To bierze się praktycznie znikąd i nie ma sensu, jakkolwiek by na to nie popatrzeć. Maria starała się trzymać nerwy robotników na wodzy, pomagała Fredersenowi jakby nie patrzeć, a ten postanawia zniszczyć to wszystko, tylko dlatego, bo jego syn nazwał robotników swoimi braćmi i kretyńsko się zadurzył. Nie no, zajebisty plan.
A przecież zawdzięcza tym ludziom tak wiele, mało tego oni nie robią mu nic złego. To on jest wobec nich nie w porządku.

Ale robotnicy także okazali się kompletnymi idiotami. Szturmują główną maszynę Metropolis, mimo iż jej zniszczenie spowoduje zalanie podziemi. Serio, nikt nie przewidział konsekwencji?

Skupmy się teraz na tym o czym ten film miał być. Maria opowiada historię o wieży Babel, o tym jak robotnicy i architekci nie mogli się dogadać między sobą. Film miał mówić o wyzysku szarych pracowników, przez ludzi władzy. Tylko, że wieża w legendzie nie powstaje, a Metropolis jak najbardziej zostaje wzniesione... a to oznacza, że chyba jednak jakoś się dwie strony musiały porozumieć. Poza tym, w tym filmie nie ma żadnego konfliktu. Tutaj Fredersen szkodzi sam sobie, bo swoją głupotą wywołuje lawinę nieszczęść i to samo robią robotnicy. Sami zatapiają własny dom.
Co więcej, wszystko jest w tym filmie sprowadzone do tego, że trzeba kierować się sercem. Miłość rozwiązaniem na wszystko. Świetnie. O samym braku porozumienia nie wiemy nic, bo film nie dotyka tematu zupełnie.

Ale może być jeszcze gorzej. W filmie nie ma ani grama subtelności. To już nie jest typowe dla niemego kina przedramatyzowanie. To już balansowanie na granicy surrealistycznego absurdu.
Freder widzi na początku eksplozję maszyny, rannych robotników i dostaje zwidów. Ukazuje mu się Moloch, pożerający ludzi. Swoją drogą jest to jedna z wielu wizji, jakich chłopak dostaje podczas trwania filmu.
Rotwang porywa Marię po długim pościgu, w którym ona wystraszona obija się o ściany, a ten zamiast ją po prostu złapać, woli świdrować latarką.
Futura zostaje dosłownie pokazana jako nierządnica z "Zagłady Babilonu".
Motto filmu, które w pojawiło się już tutaj w recenzji, a które w sumie widz powinien po seansie sam wywnioskować, jest nam przedstawiony z jakieś trzy razy, z czego raz na samym początku, przed tytułem. Mistrzostwo subtelności.

No i aktorstwo... Poza Alfredem Abelem i Rudolfem Kleinem-Rogge, nikt nie zagrał tutaj dobrze. Wszyscy grają ze straszną przesadą, ale Brigitte Helm w roli złej Marii pokazała wzorcowo, co to znaczy przeszarżować.

Dostaje jeszcze ten dziwny taniec w klubie i ta scena oddaje idealnie cały film. Maria odwala karykaturę tańca erotycznego, podczas gdy wszyscy faceci robią się napaleni, ślinią się, oblizują i robią te wszystkie przegięte miny. Jak ktoś może brać ta scenę na poważnie? Ona wygląda idiotycznie.

Lang nie powinien być kojarzony z tego filmu. Ma on na swoim koncie starsze, o wiele bardziej dojrzałe i zwyczajnie lepiej napisane dzieła. W nich też można uświadczyć realizacyjnego rozmachu. Thea von Harbou była w stanie napisać świetny scenariusz do 4-godzinnego "Doktora Mabuse". Tamten film nie był męczący, chciało się go oglądać. "Metropolis" stara się coś przekazać, ale w całym swoim absurdzie gubi sens, a futurystyczna stylistyka może w końcu zmęczyć. To dzieło inspirujące, ale nie dobre. Wygląda ładnie, ale teraz już tylko wygląda. To seans, który można sobie odpuścić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz