sobota, 20 czerwca 2015

Martin (1977) reż. George Romero

Kim jest George Romero?
A no ten pan dał popkulturze zombie w takiej formie w jakiej je znamy do dzisiaj. Nakręcił on w 1968 roku "Noc Żywych Trupów", film od którego wszystko się zaczęło,a także jego kontynuacje "Świt..." i "Dzień...". Jest jednak pewien jego film, który jest niesłusznie pomijany, a moim zdaniem jest osiągnięciem o wiele większym niż wyżej wymienione. "Martin" to film wizjonerski, który prezentuje niezwykle oryginalne podejście do tematu wampiryzmu.

Tytułowy bohater uważa, że jest wampirem. Zabija kobiety i pije ich krew. Trafia pod opiekę wujka, Cudy, który jeszcze go w tym przekonaniu utwierdza.
Fabułę tego filmu można interpretować dwojako. Pierwszą opcją jest, że Martin faktycznie jest wampirem. Wówczas dostaniemy całkiem udany pastisz gatunku. Nasz bohater to zwykły 18-latek, który po prostu pije krew ludzi. Wielokrotnie obala na oczach wuja wszelkie filmowe stereotypy i wyśmiewa je, powtarzając ciągle, że "nie ma w tym żadnej magii". Baa, dzwoni on nawet do telewizji i żali się, że to co pokazuje się w filmach to dla niego absurd.

To jednak tylko jedna opcja. Drogą jest studium choroby psychicznej. Rodzina Martina od lat wmawia mu, że jest wampirem. Egzorcyzmują go, zastraszają, traktują jak potwora. Brak akceptacji i czułości połączył się z ciągłym naciskiem rodziny i tak chłopak wpadł w obłęd. Obserwując Martina jak robi to co robi, dojdziemy do wniosku, że tu nie chodzi tylko o picie krwi, ale o zaspokojenie seksualnych frustracji.
Idąc dalej - jest on introwertyczny i nieśmiały. W jednej z pierwszych sekwencji obserwujemy świat z jego perspektywy - świat brudny, odpychający i nieprzyjazny.

Elementy psychologiczne mieszają się z dramatem i klimatycznym horrorem, co w sumie daje niepowtarzalne połączenie. Romero swoim filmem dokonał dwóch rzeczy jednocześnie. Przedstawił nam chorobę i dokonał pastiszu gatunku. I właśnie ta niejednoznaczność czyni film tak dobrym. Kolejny film typu - mały budżet, wielka historia.
Początek filmu może się wydać odrobinę rozwlekły, a strzelanina pod koniec koniec jest zupełnie niepotrzebną sceną ale... szczegóły.

Od strony klimatu, też jest się czym zachwycać. Zdjęcia bywają obłędne. Psychodelicznej mrocznej atmosfery dodają sekwencje kręcone w czerni i bieli. Są to prawdopodobnie wspomnienia Martina z młodości. Nigdy przedtem nie widziałem czarno-białych zdjęć, które wyglądałyby tak mrocznie i tak pięknie zarazem. Sceny kręcone w nocy też wyglądają cudnie. Do tego dochodzi ponura i niezwykle depresyjna muzyka Donalda Rubinsteina, na którą składają się zarówno piękne utwory, jak i wszelkiego rodzaju trzaski, piski i inne odgłosy. Proste, ale jednak robią swoje.

John Amplas w tytułowej roli był rewelacyjny. Jedynym znanym nazwiskiem z obsady był Tom Savini, którego Romero musiał po przyjacielsku obsadzić w jakiejś rólce.

Pomimo upływu jakieś 28 lat, film wciąż pozostaje czymś unikalnym i świeżym. To jeden z tych filmów, które porządnie kopią tyłki i wwiercają się w pamięć. Oto, dlaczego George Romero jest jednym z najlepszych reżyserów kina grozy... albo raczej był. Nie znam jego późniejszych prac, ale "Oczy Szatana" były nad wyraz rozczarowujące, a o "Dark Half" też nic dobrego nie słyszałem.
Tak czy inaczej, "Martin" to film obowiązkowy dla każdego fana wampirów, lub filmów psychologicznych. Jest otwarty na interpretacje, pomysłowy i niezwykle klimatyczny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz