poniedziałek, 15 czerwca 2015

Upiór w operze (1998) reż. Dario Argento

Zdarzyło się wam trafić na film, w trakcie którego przez bile 108 minut zadawaliście sobie pytanie" co tu się kurwa dzieje?" Cóż, mi to doświadczenie zaserwował Dario Argento swoim "Upiorem w operze".
O Dario wspominałem kilkukrotnie przy okazji włoskiego kina grozy i jeszcze razem z Tobą, drogi czytelniku, przebrnę przez cały jego dorobek lat 60-80. Od lat 90tych wzwyż Argento zaczął chyba kompletnie się wypalać, bo jego filmy zaczęły stawać się niemożliwe do oglądania i wyżej wymieniony jest tego idealnym przykładem.

Julian Sands jest Upiorem. Sam aktor dobrany został doskonale, a sama postać mogłaby być czymś ciekawym. Został on porzucony przez rodziców i wychowany został przez szczury, przez co teraz zachowuje się w połowie jak zwierze. Przy okazji, podobnie jak Robert Englund nie nosi on maski (mimo iż na wszelkich materiałach promocyjnych się ona pojawia). Nie jest on zdeformowany, jest zwyczajnie chory psychicznie.
I to w, gruncie rzeczy wszystkie pozytywy.

Film posysa z jednego zasadniczego powodu - to jeden wielki bajzel absurdów, obrzydliwości i wszelkiej nieudolności.
Dostajemy taki jakby romans między Christine a Upiorem, który komunikuje się z nią telepatycznie... nie pytajcie. Wątek ten jest w zasadzie, gdzieś tam w tle i z trudem jest go śledzić, bo zostaje on przykryty przez piętrzące się sceny i wątki poboczne, które nie prowadzą do czegokolwiek.
Mamy dwójkę kochanków, która chce ukraść skarb Upiora... bo ten nagle ma jakiś skarb w podziemiach. Mamy szczurołapa, który buduje sobie wóz do zabijania szczurów. Mamy w końcu właściciela opery, pedofila, który ugania się za jedną z tancerek... generalnie, personel Paryskiej opery to degeneraci, zboczeńcy i psychopaci.
Na tym jednak się nie kończy, bo reżyser robi co może, byleby widza zgorszyć. Dostajemy wymuszone i tandetne gore, całą masę golizny... bo czymś trzeba przykuć uwagę widza... a nawet przed obiektywem przechodzi roznegliżowana, wieeeelka, gruba baba.
Do tej pory nie wiem, jak to możliwe, że nie oślepłem.
Najbardziej boli fakt, że cała ta paskudna otoczka, która miała budować atmosferę, jest wepchnięta tu na siłę. Kompletnie nie czuć, że to wszystko tworzy integralną całość ze sobą.
Już przemilczę resztę efektów specjalnych, z ruchomym tłem na czele.
Julian Sands jest definitywnie jedynym aktorem, który wykazuje się umiejętnościami. Reszta jest albo kompletnie nijaka, albo Asia Argento będzie was denerwować przy każdej możliwej okazji. Sorry, ale robieniem głupich min, podczas udawanego śpiewu nie wzbudzisz sympatii u widza.

Ciężko mi tu coś powiedzieć w podsumowaniu, poza tym, że był potencjał, nie wyszło z tego nic. Wszystko tu leży, od realizacji, efektów specjalnych, po scenariusz, aktorów... po prostu, podręcznikowo zły film. Najbardziej boli to, że spod ręki naprawdę dobrego reżysera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz