wtorek, 16 czerwca 2015

The Return of the Vampire (1944) reż. Lew Landers

Wiedzieliście, że "Dracula" z Belą Lugosim doczekał się kontynuacji z tym właśnie aktorem? Cóż... w pewnym sensie tak, tylko, że nieoficjalnej. Columbia Pictures wybrało reżysera Lewa Landersa i scenarzystę Griffina Jaya, do pracy przy tymże projekcie. Obaj panowie mieli wiele wspólnego z wytwórnią Universal, a ten pierwszy miał już okazję nawet pracować z Lugosim na planie "The Raven".

Imię naszego wampira zostało oczywiście zmienione, w obawie przed pozwem, tak więc nie nazywa się on Dracula, a Armand Tesla, chociaż to w gruncie rzeczy ta sama postać.
Na początku film zostaje on zabity przez jednego doktora, któremu wcześniej podbijał córkę. kilka lat później za sprawą bombardowania cmentarza, wampir wraca do życia i planuje zemstę na bliskich wspomnianego starszego pana. Pomagać mu w tym będzie sługa, wilkołak o imieniu Andreas.

"The Return of the Vampire" to 40-letnia B-klasa w całej okazałości.
Jest to głupawa historyjka, z kilkoma niezłymi pomysłami i najlepszym klimatem tamtych lat. Mrok pokrywa ekran przez większość czasu, sztucznej mgły jest pod dostatkiem, a cmentarz i jego okolice, powstałe w studiu cieszą oko. Lubię te sztuczne, wysuszone drzewka.

Bela znów ma okazję przywdziać pelerynę i, mimo upływu lat i kilku zmarszczek więcej, jest równie świetny co przy okazji filmu Browninga.
Towarzyszy mu wilkołak w kiepściutkiej, aczkolwiek zabawnej charakteryzacji.
Przeciwko niemu natomiast staje pewna siebie pani naukowiec, co jest rzadkością, bo z reguły przeciwnikami wampira są mężczyźni. Nie ukrywam, dla mnie to plus.

Głupkowatość fabuły każdy już zauważył. Roi się w niej od masy patetycznych i okropnie brzmiących dialogów. Pełno tu także kiczu tamtego okresu.

Niemniej jednak jest to kontynuacja o niebo lepsza od "Córki Draculi" i przyjemna głupotka sama w sobie. Warto się z tym filmem zapoznać, nawet jeśli tylko w formie ciekawostki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz