poniedziałek, 15 czerwca 2015

Upiór w operze (2004) reż. Joel Schumacher

DOSZLIŚMY DO KOŃCA!!!
Ok, nie będę owijać w bawełnę, kurewsko nienawidzę tego filmu. Wiem, że znajdziecie pewnie i na moim blogu całą masę o wiele gorszych filmów, na przykład wersja Argentego, ale TEN film mnie po prostu obraził.
Pamiętam jak kiedyś reklamowano go wszędzie, nagrodzono nagrodami i mówiono, jaki to jest wspaniały. Ja osobiście podszedłem do niego w dość nietypowy sposób, bo przed nim obejrzałem kilka innych adaptacji powieści Leroux'a. Dlatego też, Drogi Czytelniku zrobiłem całą tą długą retrospektywę, byś miał kontekst. Byś zobaczył jak wspaniałe rzeczy Joel Schumacher spuszcza w kiblu.

Film zaczyna się od sceny licytacji, mającej miejsce jakiś czas po właściwych wydarzeniach. Trwa ona około pięciu minut i jest zarazem jednym z najdłuższych i niepotrzebnych otwarć filmu jakie miałem okazję zobaczyć. Czemu o tym wspominam? Cóż, dojdziemy do tego.

Przyznać trzeba, że film wygląda znakomicie. Kostiumy, scenografia, wszystko jest kolorowe, pełne przepychu z odrobinką surrealizmu. Mamy różne przerysowane, czasem do bólu postacie, z rozwrzeszczaną, zadufana w sobie operową divą na czele. To kicz, ale celowy i przyjemny, w każdym razie gdy reżyser trzyma umiar.
Gdy widzimy wyłaniające się z wody palące się świeczniki, możemy dojść do wniosku, że ktoś tu sie zagalopował.

Przez pierwsze 20-pare minut wszystko jest w porządku. Jest stylowo, klimatycznie, całość wciąga widza, a piosenki są naprawdę na poziomie. Wszystko zmienia się diametralnie w chwili gdy Upiór przychodzi po Christine. Od tego momentu film jest niczym równia pochyła.

Po pierwsze, Gerard Butler jako Upiór zadziwił mnie. Niezależnie od tonu swojego głosu, wszystkie słowa wypowiadał z tą samą pozbawioną emocji twarzą i pustką w oczach. Gdy śpiewał robił przy tym miny tak idiotyczne, że czasem zdarzało mi się parskać śmiechem.
Sukcesywnie udało mu się pozbawić swoją postać tajemniczości i osobowości, chociaż... ile tu jego winy, a ile gównianego scenariusza?
Oglądając Butlera widziałem tylko przystojniaka w masce. Nie zakrywa on nawet całej swojej twarzy, tylko jej połowę. Jako zdeformowany, brzydki wyrzutek jest kompletnie niewiarygodny, a jego charakteryzacja wcale nie pomaga. W latach 40stych stać ich było na coś stokroć lepszego
Nie ma on za grosz klasy swoich poprzedników, ani szaleństwa Claude'a Rainsa, ani tajemniczości Herberta Loma, o Chaneyu już w ogóle nie wspomnę. Popatrzcie sami.
Lon Chaney w filmie z 1924 roku.
a tutaj Gerard Butler.

Reszta bohaterów jest tak samo pozbawiona osobowości. Narzekałem na postacie w filmie Juliana, ale Schumacher robi to jeszcze gorzej. Christine stała się tu już całkowicie przedmiotem, o który będą zmagać się Eric i Raoul, przy czym leci ona w ramiona tak samo jednego i drugiego, jak tylko scenariuszowi jest to potrzebne. Zmienia ona zdanie równie szybko co bohaterowie "Asa Kier". Gdy Eric chce zabrać ją do siebie ta nie boi się go ani trochę, po zdjęciu maski ewidentnie mu współczuje, wiedząc kim jest i co robił... a zaraz potem mówi Raoulowi, że się boi. Po czym przychodzi scena balu maskowego i jak ta idiotka znowu leci do Erica, wielce zakochana.

Raoul w sumie, nie wypada wcale lepiej. Nawet nie wiem co o nim napisać. On po prostu jest. Kocha Christine od dziecka i ich uczucie jest standardowo ckliwe, przesłodzone i w sumie to gówno kogokolwiek to obchodzi.

Ale to nie jest najgorsze.  Od momentu gdy Upiór zabiera Christine do swojej kryjówki, wszystko jest śpiewane. Jestem śmiertelnie poważny. Każdy dialog, nawet czytanie głupiego listu musi być śpiewane. Normalny filmowy musical daje widzowi chwilę oddechu, kwestiami mówionymi pcha fabułę do przodu.
Możecie powiedzieć, że to jest celowe, że film sam ma wyglądać jak opera... cóż, chuja! Pierwsze 20 minut jest mówione.
Ale to idzie jeszcze dalej. Piosenki ciągną się... i ciągną... w nieskończoność. Myślimy, że utwór się kończy, aktor cichnie po około 10 minutach wycia i... zaczyna drzeć ryja jeszcze głośniej. Każda piosenka trwa tutaj od 10 do 15stu minut. Sam film trwa 2,5 godziny. Finał wygląda tak, że trójka naszych bohaterów ma 3 osobne piosenki, które śpiewa w tym samym czasie. Przekrzykują się przez kilkanaście minut, a Ty, drogi widzu i tak nic z tego nie zrozumiesz.

Jedyna cicha, mówiona scena, następuje gdzieś w granicach trzeciego aktu. Co ciekawsze, jest kompletnie zbędna i relatywnie krótka, więc... po co?
Niema wersja trwa około 100 minut i opowiada tę samą historię. Film Schumachera, trwa 2,5 godziny, czyli 150 minut. Ten pieprznik nie ma żadnego poszanowania dla czasu widza i manifestuje to od najpierwszej swojej sceny.

Oglądając tego "Upiora w operze", gdzieś po godzinie seansu dostałem bólu głowy. Wyszedłem na spacer, musiałem się wyciszyć i dopiero wtedy zasiadłem do seansu dalej i skończyłem z jeszcze większym bólem głowy.
Jest stylowy, a nawet klimatyczny. Wizualia są niesamowite, tylko, że reżyser wykorzystuje je, żeby zakryć kiepski scenariusz. Nie macie nawet pojęcia ile dziur ma ten film. Całe to "będziesz śpiewała tylko dla mnie" ląduje zupełnie w koszu.
W rezultacie nie ma tu żadnego balansu, czy umiaru. Seans ciągnie się w nieskończoność, irytuje i męczy.

3 komentarze:

  1. To nie ekranizacja książki Leroux'a lecz adaptacja filmowa musicalu A.L. Webbera.
    Trzeba odróżniać jedno od drugiego

    OdpowiedzUsuń
  2. To nie ekranizacja książki Leroux'a lecz adaptacja filmowa musicalu A.L. Webbera.
    Trzeba odróżniać jedno od drugiego

    OdpowiedzUsuń