piątek, 12 czerwca 2015

Upiór w operze (1943) reż. Arthur Lubin

W latach 40stych Universal postanowiło powrócić do "Upiora w operze" i wyłożyło kasę na remake nie tylko w dźwięku, ale i w kolorze. Jedyny w tym zestawieniu.
Zebrał on swymi czasy Oscary za scenografię i kostiumy i są one całkowicie zasłużone. Film to wizualna orgia. Zaczynając od świetnych kostiumów, a kończąc na wielkich, pełnych przepychu, pięknych planach. W dodatku wszystko nakręcone w równie cudowny sposób. Zdjęcia są niesamowicie klimatyczne i uchwycają piękno całej reszty.

No ale, realizacyjnym rozmachem pochwalić może się również niemy klasyk, a miał on również świetny scenariusz i fabułę. Jak jest z tym tutaj? Cóż... zmian było multum. Zacznijmy od tego, że nasz Upiór nie jest wcale zdeformowanym wyrzutkiem a nieszczęśliwym kochankiem. Erique Claudin zakochuje się w śpiewaczce operowej. Mając świadomość, że jest za stary dla niej i zbyt biedny, w tajemnicy opłaca dla niej lekcje śpiewania, samemu popadając przy tym w coraz większe kłopoty. Czara goryczy przelewa się jednak gdy jeden z wydawców próbuje ukraść koncert Erique'a. Podczas szarpaniny, jego twarz zostaje poparzona kwasem. Myślę, że dla tych, którzy znają historię "Upiora w operze" nie muszę mówić co było później.

Sam Claudin to taki trochę niezrównoważony psychicznie Stasiu Wokulski. Nie jest to złożona postać, ale gra go rewelacyjny Claude Rains i on tę postać ratuje.
Reszta bohaterów jest ... równie banalna. W zasadzie, niektóre z nich są wręcz stereotypowe. Mamy arogancką divę operową, która myśli, że jest wszystko naj-naj-naj, mamy dwóch rywalizujących ze sobą o względy młodej śpiewaczki panów. Przy tych dwóch się zatrzymam, bo każda scena z nimi razem to przerywnik komediowy. Czasem to wypada faktycznie zabawne, ale film mocno tego naużywa.

Mamy też okazję często pooglądać jak wystawiane są… cóż, opery. Wyglada to ładniej, niemniej jednak oglądanie tego na dłuższą metę, mnie doprowadzało czasami do bólu głowy. Do tego sceny te są zdecydowanie za długie. Pierwszą sceną jest właśnie wystawienie opery i trwa to jakieś 5 minut, zanim przechodzimy do właściwej akcji. Jasne, rozumiem, że chcieli się pochwalić nowymi możliwościami, ale dajcie spokój. To takie sztuczne wydłużanie czasu trwania filmu.

W rezultacie dostajemy film wizualnie piękny, ale z banalnym scenariuszem. Chyba określenie go typowo Hollywoodzkim będzie idealnie pasować. Sam w sobie jest nierówny, a w porównaniu z niemym klasykiem, po prostu leży. Ale, żeby nie było – warto ten film zobaczyć. To jeden z pierwszych, które były kręcone w kolorze, poza tym całkiem sympatyczny i przyjemny w odbiorze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz