Haller po pięciu latach wraca do Lovecrafta. Tym razem punktem wyjściowym jest "Koszmar w Dunwich". I tym razem, Roger Corman faktycznie był producentem tego filmu.
Dr. Armitage wraz z dwiema asystentkami, spotykają w w bibliotece Miscantonic tajemniczego Wilbura Whiteley. Chce on zdobyć księgę "Necronomicon", zawierającą rytuały przywołania Wielkich Przedwiecznych. Whateleyowi udaje się uwieść jedną z asystentek, która będzie mu potrzebna w rytuale.
Tak to mniej, więcej wygląda i znowu, z książkowym pierwowzorem ma wspólnego bardzo, bardzo niewiele.
Z obsady nie znam praktycznie nikogo, ale w pamięci mojej pozostał Dean Stockwell w roli Wilbura. Jasne, jego kreacja nie jest niczym wybitnym, właściwie to mówi on wszystkie kwestie w ten sam monotonny sposób, cała jego gra w sumie taka jest, ale jednak jest w nim coś demonicznego co sprawiło, że polubiłem go. Wszystkie rytuały w filmie odprawia z niesamowitą precyzją no i... kurde ten wąsik!
Ed Begley jest chyba jakimś bardzo dobrym aktorem, bo z tego co wiem to wygrał Oscara, anyway też jest on jednym z lepszych, jeśli nie najlepszym aktorem w filmie.
"Horror w Dunwich" nie miał zbyt dużego budżetu, co niestety odbiło się na prawie wszystkim. Haller swój poprzedni film kręcił w cinemascopie, dzięki czemu mógł sobie pozwolić na naprawdę klimatyczne wizualia. Może to pierdoła, ale tutaj brakowało mi trochę takich zdjęć.
Mamy tutaj nawiązania do Cthulhu, co jest super i liczyłem trochę na jakieś gumowe, tandetne stworki. Lepsze to niż nic. Poza tym, zmutowane stworzonka z "Die, Monster, Die!" wyglądały przyzwoicie.
Dostajemy zamiast tego oczojebne farbowanie kadrów, które mogłoby się źle skończyć dla epileptyka. Naprawdę.
No dobra, jak się ktoś naprawdę uprze, to może powiedzieć, ze to takie budowanie suspensu, że nie jest nam nic pokazane. Jak ktoś się uprze.
Klimatu jednak "Horrorowi..." nie odmówię. Muzyka Lesa Baxtera to jeden z tych soundtracków, których słuchałem do porzygu. Dopełnia on psychodeliczną atmosferę, zaprawioną okultyzmem. Film nie ma w zasadzie aż tyle fabuły. Ponad pół godziny całości to odprawiane przez Wilbura rytuały, które wypadają naprawdę świetnie. Nie ma w nich nic przegiętego, czy absurdalnego. Dodają one klimatu, a i sam Stockwell, jak już wspomniałem, wypada znakomicie.
Scenariusz stoi na poziomie mocnego "meh". Zaczyna się ciekawie, nasi bohaterowie gonią od osoby do osoby dowiadując się kim jest Wilbur, i tak dalej. Trochę szkoda, że film głównie skupia się na omotaniu tej jednej blondynki, podczas gdy mógłby skupić się na samym Wilburze. Scena, w której grzebie swojego ojca jest naprawdę świetna i pokazuje jaki ludzie w Dunwich maja do niego stosunek. Chciałbym więcej takich scen.
Finał także rozczarowuje, bo nie jestem do końca pewny, co się kurde stało pod sam koniec.
Rezultatem jest film nierówny, który mnie jednak bardzo mocno wciągnął. Mimo wad mam dużo sympatii do tego filmu. To jeden z tych esencjonalnych dla lat 70tych filmów okultystycznych, z pełnią klimatu tamtego okresu.
Jeśli lubicie kino okultystyczne, to dla samych rytuałów wzywania Przedwiecznych warto rzucić okiem. Jeśli macie fioła na punkcie starego śmieciowego kina, to też znajdziecie coś dla siebie. Reszcie może się nie spodobać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz