Johnny Smith jest zwykłym nauczycielem. Pewnej nocy ma wypadek samochodowy. Zapada w śpiączkę na pięć lat. Gdy się budzi, jego dotychczasowe życie już nie istnieje, ale jest coś jeszcze - zdobywa on dar jasnowidzenia.
Tym razem David Cronenberg adaptuje powieść Stephena Kinga i rezultat nie przypomina niczym jego dotychczasowej pracy. Niemal absolutnie rezygnuje z ciężkiej atmosfery, pokręconej fabuły z drugim dnem, oraz wszelkiej groteski. Ot, otrzymał scenariusz i go zrealizował.
Odnosić się do książkowego pierwowzoru nie mam jak, choć sam King stwierdził, że to najlepsza adaptacja jego prozy w ogóle. Jako film sam w sobie "Martwa Strefa" to solidny dramat z odrobiną elementów paranormalnych.
Historia ukazana w filmie tryska melancholią. Nie ma tu ani grama optymizmu, co można zaliczyć na plus. Nawet gdyby jakiś znaleźć, to muzyka Michaela Kamena skutecznie by ją wypaczyła. Soundtrack sam w sobie jest nad wyraz depresyjny. Swoją drogą jest to jeden z niewielu filmów Cronenberga, gdzie za muzykę nie odpowiadał Howard Shore.
Scenariusz filmu ma dwa problemy. Pierwszym jest brak równowagi w tempie akcji. Pierwsza połowa filmu jest stosunkowo powolna i choć widz może zatonąć dzięki temu w melancholijnej atmosferze, to film dłuży się. Druga połowa natomiast zdaje się być zbyt szybka. Szybko przeskakujemy od wątku do wątku, przez co finał traci sporo dramaturgii. Postacie poboczne także zdają się być potwornie spłycone.
Christopher Walken w roli medium sprawdza się... jak Christopher Walken. Gra w swój specyficzny sposób, tym samym podbijając serce widza od razu. Na pewno przyćmiewa on resztę aktorów, w pamięci jeszcze zostaje tylko szarżujący Martin Sheen.
Film potrafi miejscami zaskoczyć wizualnym pięknem. Niewiele, ale niektóre kadry, czy lokacje wyglądają całkiem klimatycznie.
Film nie wygląda zupełnie jakby był spod ręki Cronenberga. Ma swoje wady, ale broni się świetną rolą Walkena i tą niezwykle smutną atmosferą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz