Max Rockatansky jest policjantem drogówki w bliżej nieokreślonej przyszłości. Podczas jednej z akcji zabija członka gangu motocyklistów. Ci w ramach zemsty atakują jedną z wiosek. W końcu, drogi gangu i Maxa krzyżują się i rozpoczyna się walka na śmierć i życie.
Tak prezentuje się w skrócie fabuła "Mad Maxa", filmu który ma miano klasyka, ale był dla mnie potwornym rozczarowaniem.
George Miller nie miał zbyt dużego budżetu, więc ta postapokaliptyczna przyszłość jest bardzo skromna. Lokacje są brudne i zaniedbane, miasteczka opustoszałe... nie jest to niczym szczególnym, aczkolwiek wraz z solidną dawką przemocy tworzy ciężki i surowy klimat.
Braki w budżecie są do wybaczenia, lecz sama historia jest mocno nierówna. Tempo filmu jest na przemian - powolnie spokojne i zaraz potem film zdaje się lecieć na złamanie karku. Niektóre cięcia są stanowczo za szybkie. Wrażenie, że film pędzi na złamanie karku potęgowane jest jeszcze przez muzykę, która miejscami w ogóle do niczego nie pasuje i jest przedramatyzowana jak jasna cholera.
Sceny akcji są całkiem przyzwoite, jak na tak niski budżet, choć montaż pierwszego pościgu był z lekka chaotyczny.
Gang motocyklistów, na czele ze swoim przywódcą, jest świetny w swoim przerysowaniu. Dam sobie rękę uciąć, że Toecutter był protoplastą Kurgana z "Nieśmiertelnego".
Świetnych, mocnych scen jest tu także całkiem sporo, ale mimo to, trudno było mi dotrwać do końca.
"Mad Max" to film, który miał swój wpływ na kinematografię (ostatnia scena zainspirowała twórców "Piły), ale cierpi z powodu niedopracowanej fabuły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz