Pierwszy "Trancers" mnie poruszył. Tak, to chyba będzie dobre słowo. Nie przypuszczałem, że film może być tak tani i głupawy, a zarazem mieć w sobie tyle uroku, charakteru i być po prostu przyjemnym w odbiorze. Charliemu Bandowi się to udało. 6 lat później nakręcił on piewszy sequel do swojego dzieła, który był... równie przyjemny.
No więc tak, brat zmarłego Whistlera z pierwszej części przenosi się w czasie i pod przykrywką organizacji ekologicznej werbuje sobie armię Trancerów. Powstrzymać go może nie kto inny jak nasz kochany Jack Deth.
W międzyczasie Rada zamierza sprowadzić Jacka za pomocą specjalnej machiny. Z misją sprowadzenia jej do XX wieku, zostaje wysłana zmarła żona Jacka z przyszłości.
Trzeba przyznać, że "Trancers 2" to film, który stara się być czymś dużym i, w porównaniu z poprzednikiem, jest. Powraca stara obsada, która nic a nic nie straciła uroku. Tim Thomerson jest znów świetny. Do tego dochodzi świetny Richard Lynch i Jeffrey Combs, których można znać z innych B-klasowych produkcji.
Mamy znowu całkiem niezły rozwój postaci, zwłaszcza Jacka. Zostaje on postawiony w dość niezręcznej sytuacji, bo musi pogodzić jakoś Lenę, swoją obecna żonę, z Alice - zmarłą żoną z przyszłości. Długa historia. Tak, czy owak, bywa to miejscami zabawne.
Do tego dochodzą strzelaniny, dużo wartkiej akcji, jeszcze więcej olewania kontinuum czasoprzestrzeni i logiki w każdym ujęciu, kolejna dawka kiczu i komedii, troszkę kulawych dialogów - czyli generalnie dzieje się sporo. Pod tym względem film przebija swojego poprzednika.
Jakbym tego filmu nie zachwalał, gdzieś ten pseudo-noirowy klimat poprzednika uleciał. Ostała się tylko muzyka, która swoim nastrojem niekoniecznie do wszystkiego pasowała.
To porządny sequel, który warto obejrzeć, zwłaszcza gdy jedynka przypadła wam do gustu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz