Jeśli oglądaliście "Serię Poego" Rogera Cormana to znacie wszystkie piękne, gotyckie scenografie jakimi te filmy były wypełnione. Za te odpowiedzialny był Daniel Haller, który w połowie lat 60tych postanowił pójść w ślady swojego mentora i nakręcić adaptację innego znanego pisarza grozy.
"Die, Monster, Die" to bardzo luźna adaptacja opowiadania "Kolor z przestworzy" H. P. Lovecrafta. Oczywiście luźna oznacza, że nie ma z nim prawie nic wspólnego. Niemniej jednak efektem jest całkiem solidny niskobudżetowy "wyrób Cormanopodobny".
Haller swój film utrzymuje w konwencji adaptacji E. A. Poe, z tą różnicą, że jego historia dzieje się w czasach nowożytnych.
To, jak bardzo się nimi inspirował widać już przy samym zarysie fabuły. Stepen Reinhart przyjeżdża do starego domu Witleyów by zabrać stamtąd swoją ukochaną. Przeciwny temu jest jej ojciec. Okazuje się, że dom oraz ród Witleyów skrywa mroczną tajemnicę. Taką samą historię znamy z "Domu Usherów".
Film rzuca innymi nawiązaniami lub zrzynkami, zależy jak na to spojrzeć. Jak w "Domie Usherów" mamy portrety Witleyów, mroczną historię stojącą za rodziną, a niektóre elementy scenografii, oraz napisy początkowe przywodzą na myśl "Studnię i wahadło".
Trzeba jednak przyznać, że film wygląda niesamowicie. Klimat budują tutaj niesamowite zdjęcia, które w połączeniu ze scenografią i smaczkami takimi jak sztuczna mgła, dają zniewalający efekt. Efekty specjalne postarzały się całkiem znośnie. W połączeniu z atmosferą cieszą oko i idealnie wpasowują się w całość.
Ale czym byłby klasyczny horror bez porządnej obsady? Boris Karloff, znane z filmów Hammera Suzan Farmer i Freda Jackson, oraz Patrick Magee w jednej z pobocznych ról, spisują się naprawdę dobrze. Jednak na uznanie zasługuje Nick Adams, który tworzy porządną, budzącą sympatię postać głównego bohatera, niemalże z niczego.
"Die, Monster, Die!" nie jest dobrą adaptacją, choć fanom gotyckich horrorów na pewno przypadnie do gustu. Haller idealnie oddaje ducha Cormanowskich filmów, dorzucając też co nieco od siebie. Przykro mi, Corman takimi zdjęciami się pochwalić niestety nie może.
Szkoda, że Haller nie nakręcił więcej "adaptacji" Lovecrafta w takim stylu.
Bardzo lubię filmy bazujące na twórczości "wiadomo kogo", choć część z nich niestety nie zachwyca. Na ten film zbierało mi się masę czasu i... jakoś nie przemogłem się żeby go odpalić. Pomimo twojej niekoniecznie pochlebnej recenzji chyba się na niego mimo wszystko skuszę, bo chyba nie jest aż taki zły ;)
OdpowiedzUsuńJak już wspomniałem to solidne B lat 60tych a to już trzeba czuć. To niezła rozrywka z naprawdę świetnym klimatem. Z przymróżeniem oka można dobrze się bawić.
Usuń