David Cronenberg ma na swoim koncie różne pokręcone i surrealistyczne dzieła. O "Nagim Lunchu" ciężko będzie mi się wypowiedzieć, ale od razu na starcie mogę stwierdzić, że w porównaniu z takim "Videodromem" wypada jako lekki i przyjemny film.
Film oparty jest o powieść Williama Burroughsa pod tym samym tytułem. Reżyser jednak modeluje materiał źródłowy pod własną modłę, wplatając w niego motywy biograficzne samego autora.
Bill Lee jest dezynsektorem. Wraz z żoną zaczyna ćpać proszek na robaki, który wykorzystuje w swojej pracy. Od tego momentu granica między halucynacja a rzeczywistością przestaje istnieć. Podczas zabawy w Wilhelma Tella, Bill zabija swoja żonę, a potwór o imieniu Maguamp proponuje mu ucieczkę do Interstrefy, gdzie będzie on pracować jako szpieg, a swoje raporty spisywać na maszynie do pisania w kształcie gadającego karalucha.
Fabuła jest odjechana poza wszelkie granice i jest tylko zlepkiem narkotycznych wizji głównego bohatera. Ledwie zaczynamy, a już nie możemy być pewni czy to co widzimy to halucynacja, czy nie. Nie będę was oszukiwać, ja sam ledwie ogarnąłem to wszystko, przy czym nadal wiele rzeczy pozostaje dla mnie zagadką.
Nie jestem za bardzo w stanie nawet tego filmu zinterpretować. Jedyne co przychodzi mi trochę do głowy to, że Interstrefa jest narkotyczną ucieczką głównego bohatera od rzeczywistości, przy czym... sam nie wiem na ile trafiłem z tą interpretacją. To jeden z tych filmów, gdzie trzeba wyłączyć analityczne myślenie i po prostu dać się porwać wirowi onirycznych wizji.
"Nagi Lunch", poza narkotycznym odjazdem, jest mieszanką filmu szpiegowskiego, filmu noir, kryminału, czarnej komedii, dramatu i filmu psychologicznego. Wszystko to razem tworzy coś na wzór "Alicji w Krainie Czarów", czasami wręcz raczące nas przerysowaniem, którego nie powstydziłby się sam Tim Burton.
Jak na Cronenberga, to film jest... przyjemny. Ja wchłonąłem w niego jak gąbka. Nie jest to dzieło tak nieprzyjemne jak to co Kanadyjczyk kręcił w latach 80tych. Obrazy są surrealistyczne i trochę szokujace, ale zdecydowanie nie ma tu takiej dawki obrzydliwości.
Oczywiście, mamy mnóstwo aluzji do cielesności i seksualności, szczególnie do homoseksualizmu i wiele dialogów obraca się właśnie wokół tego. Geje stanowią większość w Interstrefie, co też jest ukłonem w kierunku samego Burroughsa.
Nie jest to film dla każdego, ale też jest to Cronenberg w nieco lżejszym wydaniu. Są chwile gdy można mieć lekki mindblow, ale też są chwile, gdzie można się śmiać z surrealistycznego czarnego humoru. Wystarczy go przyjąć takim jakim jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz