Jak już wspomniałem, część trzecia "Trancers" zakończyła pewną epokę w serii, bo tytułowi Trancerzy zostali zmieceni przez naszego bohatera na dobre. Wiele osób narzeka na "Trancers 4", z powodu wielu radykalnych zmian. Poza Timem Thomersonem nikt ze starej obsady się tu nie pojawia. Również klimat uległ całkowitej zmianie, ale po kolei...
Jack Deth jest teraz kimś w rodzaju strażnika czasu. Podczas jednej z misji coś idzie nie tak i trafia on to Prospero - świata fantasy w innym wymiarze. Okazuje się, że w nim też istnieją Trancery, tylko takie, które wysysają siły życiowe - jak wampiry.
Pomysł z takim kind-of średniowieczem może nie wydawać się zachęcający, ale uwierzcie mi, że jest dobrze. Film różni się dużo od reszty. Muzyka uległa całkowitej zmianie, bo grane na syntezatorze motywy raczej by do tego wszystkiego nie pasowały. Chyba właśnie za to lubię tą część najbardziej - ma swoją osobowość. Pierwszy "Trancers" miał swój własny klimat i ducha, którego gdzieś jednak części 2 i 3 zgubiły. Czwórka, choć w innym klimacie znów go ma. Jack wrócił do formy i znów rzuca złotymi tekstami. Co więcej, jego wyposażenie z przyszłości zaczyna zdrowo wariować w innym wymiarze, co skutkuje kilkoma zabawnymi scenami.
Aktorstwo i efekty specjalne jest przyjemnie tandetne. Poza Thomersonem, może jedynie Clabe Hartley w roli złego lorda Calibana wypada w miarę dobrze. Swoją drogą, jego czarny charakter jest zabawnie przerysowany i ma swoje momenty.
Mimo radykalnych zmian, film ogląda się dobrze i zapewnia tyle samo frajdy co części poprzednie. Trzeba tylko przełknąć całkiem nowy koncept.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz