sobota, 25 lipca 2015

Matrix: Rewolucje (2003) reż. Bracia Wachowscy (wtedy)

Po "Reaktywacji", która była efektownym bajzlem, Wachowscy jeszcze w tym samym roku dają nam finał swojej Matrixowej trylogii. Czy udany?

Do Syjonu zbliża się armia maszyn. Konfrontacja jest nieunikniona. Nasi bohaterowie starają się dotrzeć do miasta nim będzie za późno. W międzyczasie Neo, wraz z Trinity rusza do Miasta Maszyn z nadzieją, że znajdzie sposób na przywrócenie pokoju między ludźmi i maszynami.

"Matrix: Rewolucje" zostało wypuszczone raptem 4 miesiące po swoim poprzedniku i dzisiaj ma reputację najsłabszej odsłony serii, według mnie niesłusznie. Powód jest prosty - fabuła, mimo luk, jest o wiele płynniejsza i prostsza niż w przypadku "Reaktywacji". Nawet dialogi uległy poprawie. Wachowscy przyhamowali odrobinę i od razu jest lepiej, choć nie widać tego na pierwszy rzut oka. Uwięziony między światem ludzi i maszyn Neo spotyka rodzinę programów... która ma córkę i ją kocha. Już w poprzedniej części te uczłowieczone programy były dla mnie czymś absurdalnym, a tutaj idą z tym jeszcze dalej. Bo kiedy maszyny zachowują się tak jak ludzie, zadajesz sobie pytanie... jaki jest sens tego całego konfliktu?

Filozofowanie znowu nie wyszło, ale jest jedna rzec, która się temu filmowi udała - Smith. Nasz przerysowany agent stał się już ironią. Ludzie stworzyli sztuczną inteligencję, która obróciła się przeciwko nim. Teraz sztuczna inteligencja stworzyła kolejną, która zwróciła się przeciwko niej.
Co więcej, Smith mówi tutaj, że ludzkie życie nie ma żadnego celu, ani sensu, a tą pustkę ludzie wypełniają poprzez uczucia. W poprzedniej części powiedział, że Neo pozbawił go celu... więc wiosek jest taki, że szalony agent sam stał się człowiekiem w pewnym stopniu. Nie mając i nie rozumiejąc uczuć stał się destruktywną siłą. To, co za tym przemawia jest jego cholerna arogancja i wściekłość. Jasne, zalicza on jedne z najgłupszych złowrogich śmiechów w historii, ale tym razem jego przerysowanie było całkowicie zamierzone. To widać.

Nastąpił też progress, jeśli chodzi o grę aktorską. Keanu z bycia drewnem absolutnym stał się drewnem bezbolesnym, a chwilami nawet zdarza mu się nieźle grać.

Rozwałka w Syjonie jest gigantyczna. Eksperci od efektów specjalnych znów poszli na całość, chociaż sama akcja jest na poziomie umiarkowanej zajebistości. Powiedziałbym, że niektóre wizualia wyglądają artystycznie, ale raczej nic oryginalnego w nich nie ma.
Do ostatecznej walki ze Smithem długo się przekonywałem, kiedyś wydawała mi się przesadzona. Dzisiaj uważam ją za trzymającą w napięciu i epicką. Finał jaki powinno mieć każde zamknięcie serii. Kiczowata, ale jest to esencja tego dobrego kiczu.

To co może trochę drażnić to mało Matrixa w "Matrixie". Pojawia się on tylko na początku i końcu, reszta dzieje się w prawdziwym świecie.

Pewien facet dokonał interpretacji całej trylogii, mówiąc, że wszystkie 3 części trzymają ten sam poziom. Cóż... bullshit! Pierwszy Matrix ma swoje drugie dno, ale przekazać to mógł w o wiele lepszy sposób. Dwójka była przesadzona do granic absurdu i sama nie wiedziała o czym mówi. "Rewolucje" to już zwykły banał z happy endem. Cieszy oko, ale głębi nie ma zbyt wiele. Jeśli chodzi o scenariusz, z dwóch sequeli jest tym lepszym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz