piątek, 6 lutego 2015

Czarnoksiężnik (1989) reż. Steve Miner

Każdy z nas ma film, z którym wiąże jakiś szczególny sentyment. "Czarnoksiężnika" polecił mi mój tato i była to naprawdę świetna rekomendacja. Pokochałem ten film. Miałem hyzia na jego punkcie i wróciwszy do niego po kilku latach, wciąż oceniam go mocno pozytywnie. Był to film, który zaczął okres w moim życiu, który trwa do teraz. Po "Czarnoksiężniku" zacząłem oglądać różnorakie horrory, filmy fantasy klasy B z lat 80-tych, a te zawiodły mnie w inne, odleglejsze zakątki kina. Tak więc, wiele temu filmowi zawdzięczam.

W roku 1691 łowca czarownic Redferne łapie jednego ze sług szatana. Ten jednak uwalnia się i przenosi do końca lat 80-tych XX wieku. Otrzymuje tam zadanie od samego Diabła, odzyskania Biblii Czarnej Magii, podzielonej na trzy części. Redferne oczywiście rusza w ślad za nim i wraz z pewną dziewczyną starają się go powstrzymać.

Scenariusz, oczywiście, inspirowany "Termiantorem" jest jedynie pretekstem do olbrzymiej zabawy kiczem. Film świetnie łączy ze sobą humor, elementy fantasy i kina grozy. Do tego mamy wyraziste i sympatyczne postacie, oraz zabawny smaczek, którym są znaki i przesądy. Na przykład: Kiedy Czarownik pojawia się w jakimś miejscu, to mleko kiśnie, a ogień płonie na niebiesko. Takich smaczków jest tutaj mnóstwo i film wykorzystuje je w różne ciekawe sposoby. Co więcej twórcy rezygnują z pewnego schematu. Nasi przybysze ze średniowiecza nie wariują na widok świata XX wieku. Wiedzą, że są w innych czasach i powoli starają się go zrozumieć. Nie ma tutaj rzucania się z mieczem na samochody, co mogłoby wielu osobom przyjść na myśl. I ten pomysł jest po prostu świetny.

Efekty specjalne są... dość archaiczne, jak na 1989 rok i pewnie u wielu osób wywołają rozbawienie. Tak samo naiwnych i głupkowatych scen jest tu całkiem sporo. Można uznać to za wadę ale twórcy swojego dzieła nie traktują śmiertelnie poważnie, tylko serwują je na luzie. Wiedzą, że robią klasę B i nie starają się z tych ram wyłamywać. Wprost przeciwnie.
Warto nadmienić, że reżyserem tego filmu był Steve Miner, czyli ojciec serii "Piątek Trzynastego".

Bohaterowie są sympatyczni i zagrani zostali przez świetnych aktorów. Richard E. Grant w roli Redferne'a jest poważny i sadzi chwilami patetycznymi kwestiami, nie popadając jednak w przerysowanie, a będąc autentycznie zabawnym. Duża w tym zasługa scenariusza. Lori Singer w roli Kassandry również jest znakomita. Jej postać nie jest, dzięki Bogu, irytującą damą do ratowania, a zaradną i całkiem zabawną dziewczyną.
Na koniec pozostaje Julian Sands, jako Czarnoksiężnik. Opisać go mogę jednym słowem - ZAJEBISTOŚĆ. Jest demoniczny, jest tajemniczy, ale przy okazji zagrany z odpowiednim dystansem.

Na koniec pozostaje muzyka Jerry'ego Goldsmitha, która swoja kiczowatością idealnie prezentuje się z całością. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić czegokolwiek innego w tle. No i ten cudowny motyw przewodni. To jest muzyka godna prawdziwego złoczyńcy.

"Czarnoksiężnik" to B-klasowa głupotka, ale zaserwowana po mistrzowsku. Wie czym chce być i tym jest. Dziury fabularne nadrabia poprzez świetnie napisane postacie i masę przepięknego kiczu. Po upływie lat, wciąż ma on swój urok.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz