poniedziałek, 9 lutego 2015

Czarnoksiężnik II:Armageddon (1993) reż. Anthony Hickox

Często w przypadku kontynuacji jakiegoś filmu można powiedzieć, "to już nie to samo", i w przypadku "Czarnoksiężnika" tak niestety jest. Sam fakt, że film doczekał się sequela jest dla mnie lekko zdumiewający. Dzis wydaje mi się, że powstał on tyko i wyłącznie po to, by Julian Sands swoją zajebistą rolę uczynił... jeszcze bardziej zajebistą.

Za kręcenie odpowiedzialna była już zupełnie inna ekipa. Na stołku reżysera usiadł Anthony Hickox obyty już w horrorze i satanizmie po świetnych "Waxwork" i trzeciej części "Hellraisera", tak więc można stwierdzić, że zostaliśmy oddani we właściwe ręce.

Fabuła nie ma żadnego powiązania z tym co wiedzieliśmy w części pierwszej. Backstory Czarownika także uległo całkowitej zmianie (mimo iż to w  zasadzie ta sama postać). Tym razem prezentuje się to tak:
Co jakieś 600 lat Szatan sprowadza swojego syna (czyli właśnie Czarownika) na ziemie podczas zaćmienia księżyca. Ten musi w ciągu sześciu dni zebrać sześć kamieni, które uwolnią Wielkiego Rogatego z piekła i użyć ich podczas zaćmienia słońca. Przeciwko Czarownikowi stają druidzi, którzy teraz muszą przygotować swoich potomnych do walki. Dostajemy tutaj lekko sztampą o wybrańcach, którzy uczą się posługiwać swoimi cudownymi mocami. Wiem, pierwszy film bazował na kiczu, ale tutaj wypada to o wiele gorzej.

Film, poza tytułem, nie ma nic wspólnego z poprzednikiem i nie wstydzi się tego. Hickox nie boi się zrobić tego po swojemu, więc mamy dużo mocnych scen, jego porypanych zbliżeń kamerą, a całość jest stuprocentowym horrorem robionym na poważnie. Mamy tu nieco czarnego humoru, ale jest to zupełnie inny, niż w przypadku kiczowatej części pierwszej.

O ile ta zmiana klimatu mi spasowała, tak film traci w miejscach, które uczyniły pierwszy film tak dobry. Brakuje to jakiegoś charakterystycznego i sympatycznego protagonisty. Redferne i Kassandra to były świetnie napisane postacie. W  tym filmie mamy podstarzałych druidów, którzy są odrobinę pocieszni, i naszych młodych, którzy są zwyczajnie nudni.

Wiecie tylko w czym tkwi sedno? W tym co napisałem na początku. Cała ta fabułka, to wszystko jest tylko po to by Julian Sands wszedł przed kamerę i rozpierdolił system. To było chyba jedyne założenie tego filmu i zostało spełnione z nawiązką. Wciąż jest tajemniczy, demoniczny i po prostu boski. Każda scena z jego udziałem to arcydzieło i synonim słowa bad-ass. A pozbywa się on kolejnych osób w sposób niezwykle pomysłowy.


Mimo uchybień, film ogląda się naprawdę dobrze. To dobry film, po prostu nie tak dobry jak poprzednik. Dla samego Sandsa w roli Czarownika warto rzucić okiem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz