sobota, 7 lutego 2015

Werewolf of London (1935) reż. Stuart Walker

Często przy okazji jakiegoś klasyka, czy gatunku filmowego można spotkać się z kinem prekursorskim. Na sześć lat przed powstaniem "Wilkołaka", Universal wydało inny film dotyczący lykantropii i... nie mieli zielonego pojęcia co robią.

Nasz główny bohater, grany przez Hebry'ego Hulla wyrusza do Tybetu by znaleźć pewien kwiat, rosnący tylko przy  świetle księżyca. Podczas wędrówki zostaje on ugryziony przez dziwnego stwora. Po powrocie do Londynu odkrywa, że przy pełni księżyca zamienia się w żądną krwi bestię, a jedynym lekarstwem jest właśnie ów księżycowy kwiat.

Tak, to nie jest coś co komukolwiek skojarzyłoby się z wilkołactwem, ale jak na B-klasowy film może być. Nasz wilkołak wygląda mocno OK, nie narzekam, ale oglądanie go ubierającego się w szal, płaszcz i beret i paradującego normalnie po mieście jest ... dziwne.  A-klimatyczne, mógłbym rzec.

Ale to nie jest największy problem tego filmu. "Werewolf of London" jest po prostu potwornie nudnym filmem. Fabuła nie interesuje widza bo pełna jest naciąganych scen i dłużyzn. Nasz główny bohater zamyka się w sobie, zamienia się w egoistycznego dupka, a potem jest zaskoczony, że jego narzeczona ucieka do innego. Pod koniec jest jeszcze niby wielki zwrot akcji, ale zobojętniony został perfekcyjnie.

Aktorzy tak samo są mdli. Henry Hull ogranicza swoje emocje do minimum.

Jako ciekawostkę, można zobaczyć, chociaż jako film sam w sobie jest olbrzymim rozczarowaniem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz