czwartek, 5 marca 2015

Biały Żar (1949) reż. Raoul Walsh

Zróbmy sobie małą przerwę od horrorów. W końcu to się nazywa "Recenzje filmów różnych", a przecież zdarza mi się sięgać po coś innego niż horrory. Ostatnio postanowiłem nadrobić klasyki filmów gangsterskich. Pierwszą pozycją na której położyłem łapki był "Biały żar". Co tu dużo mówić film mnie rozłożył na łopatki.

Poznajemy Cody'ego Jarreta, chorego psychicznie szefa gangu, który to ma relacje ze swoją mamusią na poziomie Normana Batesa. Zabija on trzy osoby podczas napadu na pociąg, po czym, by uniknąć kary śmierci, przyznaje się do innego napadu, z którym nie miał nawet nic wspólnego. Policjanci jednak wiedzą o podstępie Cody'ego i podsyłają jednego ze swoich ludzi do więzienia, by ten wyciągnął od niego prawdę.

Fabuła jest zaskakująco precyzyjnie skonstruowana. Trzyma w napięciu od samego początku i przez te dwie godziny nie ma czasu na nudę. Oglądając "Biały żar" można odnieść wrażenie, że akcja dosłownie płynie. Zaczynamy od ataku na pociąg, później mamy pościg za Codym, a gdy ten trafia do więzienia, kilka epizodów i wielką ucieczkę z jedną mistrzowską, dramatyczną sceną.

James Cagney zrobił na mnie ogromne wrażenie. Wstyd, ale więcej filmów z jego udziałem, póki co, nie widziałem. Czuję jednak, że szybko je nadrobię. Jako Cody zaczyna jako kompletny dupek, a z czasem budzi on u widza coraz większe politowanie. Jego postać jest nieufna, wręcz zachowuje się jak paranoik, jest zimna, ale pokazuje jakieś ludzkie odruchy. Scena w której Cody dowiaduje się o śmierci Mamuśki naprawdę chwyta za serce i jest chyba najmocniejszą w całym filmie. No i obowiązkowo odchodzi z wielkim hukiem.
Co ciekawe, nie widzimy tutaj tego jak dochodzi on do swojej władzy. Widzimy go już jako doświadczonego gangstera, którego wykańcza jego własna ambicja (i jego matki).

Pozostałe postacie również są wyraziste. Żona Jarreta jest dwulicową, ładnie wyglądającą egoistką, która zrobi wszystko byleby uniknąć kary. Również postać agenta Fallona jest dobrze nakreślona.

Od strony technicznej wszystko jest wykonane sprawnie i bez zarzutów. Jedyne na co mogę pokręcić nosem to muzyka, która momentami nie bardzo pasowała, lub brzmiała jak niepoukładany jazgot.

Czy było warto? Jak najbardziej. To kawał porządnego kina, przy którym można się rozerwać. Dobrze zagrany, dobrze napisany i świetnie wyreżyserowany.

"Made it, Ma! Top of the world!"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz