poniedziałek, 16 marca 2015

Star Trek V: Ostateczna Granica (1989) reż. William Shatner

Nigdy przedtem nie widziałem, by przy okazji "Złotych Malin" film był nominowany w kategorii najgorszego filmu dekady. Cóż, kiedyś musi być ten pierwszy raz. "Star Trek V" może i nie zasłużył na miano najgorszego filmu okresu, ale zdecydowanie jest to czarna owca serii. Leonad Nimoy nakręcił dwa filmy, które spodobały się widowni. Teraz na stołku reżyserskim zastąpił go WIlliam Shatner, który pokazuje, że nie tylko jego gra aktorska jest dziwna, ale jego wyobraźnia też.

Fabułą rozpoczyna się na Nimbusie III, planecie w strefie neutralne. Wolkanin Sybok, który posiada dziwną moc zabierania od ludzi bólu psychicznego, gromadzi sobie grupkę wyznawców, porywa trzech ambasadorów, wszystko to tylko po to, by jakiś statek przybył na ratunek ambasadorom. Pogmatwany plan, ale ma on naprawdę niesamowity cel. Sybok bowiem, chce udać się do tytułowej Ostatniej Granicy by odszukać za nią Boga. Dosłownie. Naprawdę dosłownie. Fizycznie go zlokalizować.

Tymczasem nasi bohaterowie zostają zabrani z przepustki, wsadzeni do Enterprise, który dosłownie się rozlatuje i każą im ratować zakładników... mimo iż pod koniec poprzedniego filmu statek miał się całkiem nieźle, a po drugie ładują ich na ten wrak mimo skarg Kirka, zamiast po prostu dać im inny statek. No cóż... fuck logic.
*badum tss*

Zastanawiam się co Shatner ćpał podczas wymyślania tej całej fabuły, alb przynajmniej podczas wymyślania poszczególnych scen. Miasto na Nimbusie wyglada jak tania podróbka Mos Eisley z Gwiezdnych Wojen, w której tańczy kobieta kot z trzema piersiami... nie wierze w to co piszę.

Na początku dostajemy całkiem mocna scenę, gdy nasi bohaterowie siedzą przy ognisku. Film daje nam całkiem niezły rozwój postaci. Do czego jednak może to wszystko prowadzić? Do ciągnącego się w nieskończoność śpiewania, oczywiście. Bo wiecie, film stara się być śmieszny... tak jak poprzednia część. Jednak komedia w tym filmie sprowadza się do tego, że Shatner rzuca się jak epileptyk przed kamerą, a część dialogów doprowadza do krwotoku z uszu.

Albo jest scena, w której Uhura, by odciągnąć uwagę strażników miasta odwala taniec, praktycznie nago. Niby nic, ale Uhura ma jakieś 50 lat!!! Shatner, czy ty nie masz wstydu!?


Jakby te wszystkie okropności to było mało, mamy masę wątków pobocznych, które do niczego konkretnego nie prowadzą. Na doczepkę mamy Klingonów, którzy są tylko po to by przeszkadzać, a uczepili się naszych bohaterów bo nie mieli nic lepszego do roboty. Tak, to właśnie jest ich motywacja. Kapitan ich statku dostaje olśnienia - A gdybym zabił Jamesa Kirka... - i to właśnie stara się osiągnąć.
Jak już wspomniałem, dostajemy rozwój postaci. Jest scena,w  której Sybok konfrontuje naszych bohaterów z ich bólem. Nie, nie ważcie się pytać jak on to robi bo nigdy się tego nie dowiecie. Wątpię by ktokolwiek podczas kręcenia to wiedział.

Jeśli chodzi o sprawy natury technicznej to aktorsko film wypada blado, efekty specjalne wyglądają brzydko, a chwilami wręcz idiotycznie, generalnie widać, że Shatner o reżyserii nie ma kompletnie zielonego pojęcia. W rezultacie dostajemy absurdalny do granic możliwości film.

Najdziwniejsze w całym tym popierdzieleństwie jest jednak to jak przyjemnie się to ogląda. Mimo napływu wątków i idiotyzmów nie czułem się zmęczony tym cyrkiem, baa nawet chciałem brnąć w niego dalej. To po części Guilty Pleasure, po części tak złe, że aż dobre. Chyba każdy chciałby obejrzeć film, który oferuje Boga we własnej osobie i zobaczyć jak ponosi on klęskę w tym co chce osiągnąć.
Swoją drogą, sama Ostateczna Granica niczym strasznym nie jest, tym samym całe to gadanie "stamtąd nikt nie powrócił" jest kompletnie bez sensu.
"The Final Frontier" to najsłabsza odsłona serii, choć na tyle dziwna i absurdalna, że warta obejrzenia. Mimo wszystko seans jest przyjemny.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz