wtorek, 24 marca 2015

Nieśmiertelny (1986) reż. Russel Mulcahy

Wróciłem do tego filmu wczoraj i stwierdziłem, że trzeba o nim wspomnień. On nie może przepaść, a że w jakiś sposób mogę przeciwdziałać zapomnieniu tego filmu, więc czemu nie.

Zacznijmy od fabuły, która jest genialna w swojej prostocie. Connor McLeod należy do grupy osób, które z nieznanych przyczyn są nieśmiertelne... o ile nie zetnie się im głów. Nieśmiertelni maja walczyć ze sobą przez wszystkie stulecia, aż pozostanie tylko jeden z nich. Ów jeden otrzyma tajemniczą nagrodę.
Pomysłodawcą i jednym ze scenarzystów był Gregory Widen, o którym już na blogu wspominałem, przy okazji "Armii Boga".

Historia jest nam opowiadana w bardzo interesujący sposób. Connora poznajemy już w XX wieku, a jego przeszłość, od chwili gdy dowiedział się o swoim darze oglądamy w retrospekcjach. Tutaj montaż i zdjęcia są naprawdę imponujące, no ale nic dziwnego, bo Russel Mulcachy w latach 80tych miał na swoim koncie dużo nakręconych teledysków.
To jednak nie jest wszystko bo oprócz przeszłości Connora w Szkocji, widzimy, na przykład, retrospekcję z II Wojny światowej. Facet przeżył setki lat, różne epoki i widzimy to.
Wszyscy krytykowali (a przynajmniej widziałem dużo takich osób) Christophera Lamberta, za jego występ w tym filmie. Twierdzili, że jest zbyt drętwy... i nie rozumiem dlaczego. Lambert odwalił przy tej roli kawał dobrej roboty, kreując tajemniczego, zmęczonego swoim losem protagonistę. Tylko, że nie jest to zrobione wprost. Connor przez lata musiał zabijać, czasem obcych ludzi, widział jak jego ukochana umiera jako stara kobieta... nie ma co oczekiwać, że gość będzie tryskać radością. Jest twardy, zamknięty w sobie i ponury. Taki jak powinien być.
Jasne, jestem w stanie zrozumieć, że jego akcent nie jest ani trochę szkocki, i w retrospekcjach wypada mocno przeciętnie, ale w ogólnym rozrachunku oceniam go pozytywnie.

Inni bohaterowie też trzymają poziom… głównie. Postać grana przez Connery’ego to epickość sama w sobie, co tu dużo mówić. Drugiego takiego mentora jak Juan Ramirez po prostu nie ma. Brenda, niby jest twardą babką, ale i tak kończy jako dama opałach, wiec można ją pominąć. 
Ale cóż lepszego może być od świetnego protagonisty jak nie antagonista. Kurgan to czysta zabawa schematami. Poznajemy go jako barbarzyńce i zimnokrwistego drania, który z każdą chwilą staje się coraz bardziej przerysowany. Najlepiej widać to w sławnej scenie w kościele. Wielkie brawa dla Clancy'ego Browna, który ma ewidentny ubaw ze swojej roli. To człowiek, którego długo nie zapomnicie.
Niestety, teraz przyszła pora na tą gorszą część - efekty specjalne. Nie ma co się truć, film postarzał się strasznie. Zaczyna się źle zmontowaną sceną walki na miecze. Walki same w sobie wyglądają archaicznie, chociaż finałowa jeszcze daje radę się wybronić. Jeśli jesteście przyzwyczajeni do dynamicznej akcji i szybkiego montażu, to pewnie poczujecie się zawiedzeni. Reszta efektów jest wręcz typowa dla lat 80tych. 

To wszystko jest jednak do wybaczenia, bo cały ten archaizm, doprawiony sporą dawką kiczu lat 80tych daje filmowi smaku i specyficznego klimatu. Muzyka Michaela Kamena to jeden z najlepszych soundtracków, jakie mógłby mieć film fantasy. To, z czego ten film zasłynął jednak to piosenki Queen. Większość, jeśli nie wszystkie, były pisane specjalnie do tego filmu. Znacie "Who wants to live forever"? Ten kawałek zawdzięczamy, jakby nie patrzeć, temu filmowi.

Mulcachy jest w moim odczuciu reżyserem, ze średnim dorobkiem, ale przy "Nieśmiertelnym" pokazał klasę. Poza archaicznym fantasty to piękna historia o przyjaźni, samotności i miłości. Kto chciałby żyć wiecznie? Choć zestarzał się mocno to wciąż posiada swój czar i piękno. Nie bez przyczyny umieściłem go na swojej TOPce na drugim miejscu.



2 komentarze: