Chciałbym zaznaczyć już na wstępie, że ten wpis nie jest recenzją.
Dlaczego? A no trudno byłoby mi zrecenzować film, który spłonął lata temu. Mowa tu o "Londynie po północy" o Świętym Graalu kina grozy.
Film nakręcony został przed Toda Browninga na długo przed jego "Draculą" i nic dziwnego, że właśnie on został wytypowany do zaadaptowania powieści Stokera.
Dziś jedyne co pozostało to rekonstrukcja z archiwalnych zdjęć, które robione były w trakcie kręcenia.
Sir Roger Baflour zostaje znaleziony martwy. Wszystko wskazuje na to, że popełnił samobójstwo, jednak prowadzący śledztwo profesor Burke nie jest tego całkowicie pewny.
Mija 5 lat, a w okolicy posiadłości Baflourów pojawiają się tajemniczy ludzie i w ogóle zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Wszyscy zgodnie stwierdzają, że wampiry nawiedziły okolicę. Rodzina sprowadza detektywa z powrotem, by ten odkrył o co w tym wszystkim chodzi. Wraca on na trop dawnej sprawy i stara się dowieść, że Sir Roger wcale nie popełnił samobójstwa.
Każde pozostałe po filmie zdjęcie wygląda obłędnie. Czuć tę samą gotycką atmosferę, którą później Browning stworzy w "Draculi". Jednak oba filmy nie mają wspólny tylko klimat. Pewne zwroty akcji, czy nawet scenografie są bardzo do siebie podobne, więc albo Browning swój "Londyn po północy" już inspirował prozą Stokera, albo swoją adaptację niemym filmem.
Sam Chaney wciela się tutaj zarówno w profesora Buke'a jak i wampira. Jego make-up to już absolutna legenda i same zdjęcia wgniatają w fotel. To musiała być jego najlepsza rola, przebijająca wszystko inne. Nic dziwnego, że sam był typowany do roli Draculi i gdyby nie jego przedwczesna śmierć pewnie by Draculą został.
Ale to tylko przypuszczenia i niestety nic więcej nam nie pozostało. Jasne, Browning kilka lat później nakręcił udźwiękowiony remake, z Belą Lugosim i Lionelem Barrymoorem, ale to już nie było to samo.
Samą rekonstrukcję polecam wam, jest ona dostępna w sieci bez żadnego problemu. Cóż to musiał być za film...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz