Hipokryci są wśród nas, tak było jest i będzie. A cóż innego pokazuje to bardziej niż komedia Moliera. Jest rok 1926, Friedrich Murnau jest już prawdziwym wirtuozem kina, jego adaptacja "Świętoszka" natomiast jest dość... odważna.
Zaczynamy od pewnego bogatego starca. Jego służąca jest w jego oczach jak anioł stróż, w rzeczywistości stara się o jego spadek i co dziennie podaje mu truciznę. Syn owego staruszka, aktor z zawodu przygotowuje się do zdemaskowania wrednej jędzy. W tym celu urządza seans filmu... a owym filmem jest adaptacja "Świętoszka".
Murnau z materiałem źródłowym, jak widać, robi co chce. Chciał dorzucić motyw filmu w filmie, i to zrobił. Całość trwa raptem godzinę, z czego 15 minut to historia ramowa streszczona powyżej. Jeśli chodzi o warstwę fabularną samego "Świętoszka", też wiele rzeczy uległo zmianom, jak choćby zakończenie, które jest nieco bardziej optymistyczne. Wydźwięk historii jednak pozostaje taki sam.
Murnau nie tworzy jednak dzieła ciężkiego w żadnym stopniu, ale bawi się konwencją, burząc nawet czwartą ścianę.
Ale to wszystko nie udałoby się gdyby nie aktorzy, a Murnau przy okazji tego filmu rozporządzał najlepszymi. Emil Jannings jako Tartuffe ciągle chodzi z nosem w książce (dosłownie). Początkowo mocno się hamował, by w finałowej scenie zamienić się w przerysowanego potwora.
Wernera Kraussa mogłem po raz pierwszy oglądać w roli innej niż psychopata. Jako Orgon jest zabiegany, naiwny i w tym wszystkim zabawny. To kompletne przeciwieństwo takiego Dra Caligari i podobał temu bezbłędnie.
Największą rolę odegrała tutaj Lil Dagover, której postać jest najbardziej złożona ze wszystkich. Nie tylko wyglądała cudnie (jak zawsze zresztą), ale była też prawdziwą damą z arystokracji, która robi co może by wyrwać męża ze szponów hipokryty.
"Świętoszek" jest krótki, lekki i przyjemny, ale zostaje mocno w tyle za innymi filmami Murnaua. Jednakże dla tej obsady, lub choćby dla samej zabawy konwencją warto zobaczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz