Nieme kino ma teraz tę specyfikę, że trzeba się do niego przyzwyczaić. Nam, wychowanym na filmach w dźwięku i kolorze może przychodzić to z wielkim trudem. Mi przychodziło. Nawet teraz przychodzi, lecz nie zrażam się i daję szanse coraz dłuższym produkcjom. "Nibelungi" to jeden z tych niemych filmów, do których podchodziłem "jak do jeża". Odstraszało mnie 2,5 godziny trwania, odstraszała mnie kontynuacja trwająca drugie tyle. Tak było do czasu, aż obejrzałem "Doktora Mabuse", który trwał 4 godziny. Skoro sprostałem TEMU, to czemu miałbym nie sprostać 2 godzinom?
Siegfried, syn króla Siegmunta, po naukach u kowala Mime, wyrusza do Burgundii by ożenić się z siostrą króla Gunthera - Kryhmildą. Podczas swojej wędrówki zabija smoka i kąpie się w jego krwi, co daje mu niewrażliwość na wszelkie ciosy poza jednym punktem na jego plecach.
Po przybyciu do zamku okazuje się, że Gunther jest zakochany w zimnej i okrutnej Brunhildzie, która wyjdzie za tego, który pokona ją w trzech zadaniach. Jako, że nasz król do twardzieli nie należy, prosi Siegfrieda by ten mu w jakiś sposób pomógł.
"Nibelungi: Siegfried" to nietypowy przedstawiciel niemieckiego ekspresjonizmu, gdyż brakuje mu mroku tychże produkcji. Właściwie to jedyne co Lang z tej stylistyki pozostawia to wzorzysta scenografia i kostiumy, a także charakterystyczny wygląd bohaterów.
Jak na film fantasy z kolei jest to historia, którą mógłbym określić mianem kameralnej.
Po kolei, znów raczeni jesteśmy cudowną, monumentalną scenografią, od ciemnych jaskiń, po wielki dwór zamku. Efekty specjalne, jak na tamte czasy są rewelacyjne. Animatronika smoka wgniotła mnie w krzesło przez to, że nawet po prawie stu latach trzyma się bardzo dobrze.
W "Siegfriedzie" nie chodzi jednak o fantastyczny świat. Właściwie to film posiada fantastycznej otoczki bardzo niewiele - poza smokiem i czapką niewidką głównego bohatera to bardziej film historyczny. Nie chodzi tu także o efekciarstwo, epickie bitwy, czy pojedynki (takich nie ma w ogóle). Wszystko opiera się o relacje bohaterów i o ich konsekwencje. Nie ma tu intensywnej akcji, a znacznie więcej dramatu. Trzeba jednakże oddać sprawiedliwość i przyznać, że dzieje się mnóstwo. Przez sześć pieśni zobaczymy początki jak o kres wędrówki Siegfrieda.
Film ma artystyczny rozmach i ten unikalny klimat średniowiecznej legendy. To coś zupełnie różnego od hollywoodzkich, czy w ogóle amerykańskich filmów fantasy.
Przyznam jednak, że te 2,5 godziny w pewnym momencie dały mi się nieco we znaki. I głównym problemem tej "kameralności" historii jest to, że może się człowiek na tym filmie wynudzić, lub może go to wszystko zmęczyć. Zwłaszcza, jeżeli nastawił się na więcej fantastyki.
Innym problemem jest średnie aktorstwo. Grający Siegfrieda Paul Richter bywa bezbarwny i zdarza mu się przesadzać, co więcej prawie o wszystkich aktorach mógłbym powiedzieć to samo. Jedynie Margarete Schon w roli Kryhmildy była naturalna.
"Nibelungi: Siegfried" to bardzo dobry film, po prostu inny niż można by zakładać. Ma w sobie piękno i klimat, ma swoje unikalne podejście i dla samego smoka warto go obejrzeć. Drugiej części, "Zemście Kryhmildy" zamierzam przyjrzeć się niedługo...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz