To wręcz niesamowite dla mnie, że przed wiekiem tak proste, z naszej perspektywy banalne już filmy, a zarazem uzbrojone w potężny ładunek emocjonalny i całą masę uroku. Powinieneś obejrzeć "The Docks of New York", zwłaszcza jeśli lubisz szeroko pojęty romans, lub przerwotny melodramat. Będziesz wniebowzięty.
Do Nowego Yorku przybija pewien statek, na którym pracuje Bill Roberts. Wieczorem, gdy cała załoga rozchodzi się po mieście by balować, nasz bohater ratuje próbującą się utopić dziewczynę o imieniu Mae. Para trafia do baru, gdzie podczas rozmowy poznaje się trochę bliżej. Pijanemu Billowi przychodzi do głowy myśl, żeby się z dziewczyną ożenić. Ślub zostaje zawarty. Noc jednak się kończy, przychodzi dzień i trzeba wrócić na okręt...
O samym filmie wiedziałem od bardzo dawna, ale nigdy nie miałem odwagi się za niego zabrać. Jestem wrażliwą duszę, a nieme melodramaty są jedynym rodzajem melodramatu, który mnie zawsze niszczy emocjonalnie z jakiegoś powodu... co też stało się przy okazji tego filmu.
Reżyser Josef von Sternberg kilka lat później nakręcił świetną w mojej opinii adaptację "Zbrodni i kary" i można rękę geniusza rozpoznać.
Fabuła jest bardzo prosta i składa się na nią kilka długich scen, kiedy to w gruncie rzeczy bohaterowie sobie rozmawiają. Powodem, dla którego to działa tak dobrze, jest niesamowita wiarygodność zarówno bohaterów jak i ich relacji scementowana przez charyzmę George'a Bancrofta i Betty Compson. Przyznam Wam, że są to jedne z najlepszych kreacji ze wszystkich niemych filmów jakie dotychczas widziałem. Serio, chemia między tą dwójką wylewa się z ekranu.
Oboje są niedoskonali, oboje wywodzą się z wątpliwego
towarzystwa, oboje mają coś na sumieniu i oboje w tym wszystkim szukają zrozumienia. W końcu, uczą się kochać i być kochanymi, sami muszą skonfrontować się z tymi uczuciami. Po niemym filmie można spodziewać się pewnej naiwności i przedramatyzowania. W "The Docks of New York" nie ma czegoś takiego. Rys psychologiczny bohaterów nie postarzał się ani trochę. Jest tak samo wiarygodny jak sto lat temu i wciąż jest uniwersalny.
Do tego dochodzi świetny klimat brudnego, wilgotnego i wiecznie zadymionego Nowego Yorku, oraz spelun, gdzie wszyscy zalani w trupa ładują się po pyskach.
Nie sądziłem, że tak się na temat tego filmu rozpiszę, ale... to jest piękny film. Dumnie przetrwał próbę czasu, wgniatając swoją subtelnością i precyzją... zwłaszcza, że trwa raptem 75 minut. Poza tym, spytany czemu tak jarają mnie przedwojenne aktorki, w odpowiedzi wskazałbym po prostu Betty Compson.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz