piątek, 29 maja 2015

Mad Max pod Kopułą Gromu (1985) reż. George Miller, George Ogilvie

Długo się przełamywałem, dużo złego słyszałem i ostatecznie efekt był tak zły jak to przewidziałem. "Mad Max Beyond Thunderdome" pokazuje, że PG-13 potrafi być pomiotem Szatana.

Trzecia odsłona o Wojowniku Szos opowiada o tym jak Max trafia do miasta Bartertown, gdzie zostaje wciągnięty w walkę pomiędzy Cioteczką Entity a Master Blasterem. Dwójka walczy o absolutną władzę nad miasteczkiem. Gdy Maxowi udaje się rozstrzygnąć spór, sprawa się nieco komplikuje i nasz bohater ląduje na pustkowiu, gdzie ratuje go plemię dzieci.

Boże, ten film sprawił mi tak wielki ból, a wszystko przez to, że Miller za sprawą kategorii wiekowej wyrzuca surowy, mroczny klimat i przemoc do kosza, dając nam film żenująco infantylny i nijak nie pasujący swoim stylem do poprzedników. Wstawki komediowe, za wyjątkiem tych należących do Gibsona, irytują i czynią film jeszcze bardziej dziecinnym.

Niepomaga też fakt, że wiele elementów fabuły jest absurdalnie głupia.
Bartertown pozyskuje energie z metanu, który jest brany z... świńskich odchodów.
Plemię dzieci było ewidentnie inspirowane Ewokami z "Powrotu Jedi", z tą różnicą, że te tutaj są kompletnie niepotrzebne. Tak - wątek który zajmuje jakąś połowę filmu jest kompletnie zbędny.
W ogóle to, co to kurde za imiona? Cioteczka Entity i Master Blaster (u mnie lektor czytał to jako Pan Buch - jeszcze lepiej).

*SPOILER*
Pozostają też luki fabularne typu, jak te dzieciaki opowiadają sobie legendy z pokolenia na pokolenie? Jeśli tak jest to część z nich musiała dorosnąć. Co się z nimi stało?
Czemu Entity po prostu nie zastrzeli Blastera ze swojej kuszy,skoro ten chodzi z gołą klatą, tylko wysyła Maxa na pojedynek z nim? Zresztą, ona właśnie w taki sposób rozprawia się z Blasterem, gdy Max odmawia zabicia go. Więc...CZEMU!?
*KONIEC SPOILERU*

No ale już chrzanić to, poprzednie "Mad Maxy" miały solidną dawkę akcji, w przypadku tego filmu musi być tak samo, prawda?
Nie. - Film trwa 104 minuty, z czego mamy tylko dwie sceny akcji. Pierwsza to walka z Blasterem, która trzymała w napięciu i wyszła całości na plus. Drugą jest pościg pod koniec. Nie tylko jest to JEDYNY na cały film, ale i nie jest on wcale porywający. Zero napięcia.
Za to mamy całą masę nudy.

Widać tu realizacyjny rozmach. Bartertown wygląda całkiem ok, ale wszystko to wygląda jak popłuczyny po "Wojowniku Szos". Wszystko to jest wielkie i widać, że mieli budżet, ale i tak wypada to bezpłciowo.

Gibson, jako Max wciąż trzyma fason, a towarzyszy mu Tina Turner, która też wypada niczego sobie. Nagrała dwie piosenki pod ten film i jest to też jedna z niewielu rzeczy, które mi się tu podobały.

"Beyond Thunderdome" zmusił mnie do przybicia facepalma kilka razy podczas trwania seansu. Z ciężkiego filmu postapokaliptycznego zrobiono film familijny niskich lotów. Pierwszy "Mad Max" ustanowił klimat serii, "Wojownik Szos" zrobił wszystko jeszcze lepszy, a teraz przyszła pora, żeby to wszystko utopić w świńskim gównie.

Horror w Dunwich (1970) reż. Daniel Haller

Haller po pięciu latach wraca do Lovecrafta. Tym razem punktem wyjściowym jest "Koszmar w Dunwich". I tym razem, Roger Corman faktycznie był producentem tego filmu.

Dr. Armitage wraz z dwiema asystentkami, spotykają w w bibliotece Miscantonic tajemniczego Wilbura Whiteley. Chce on zdobyć księgę "Necronomicon", zawierającą rytuały przywołania Wielkich Przedwiecznych. Whateleyowi udaje się uwieść jedną z asystentek, która będzie mu potrzebna w rytuale.
Tak to mniej, więcej wygląda i znowu, z książkowym pierwowzorem ma wspólnego bardzo, bardzo niewiele.

Z obsady nie znam praktycznie nikogo, ale w pamięci mojej pozostał Dean Stockwell w roli Wilbura. Jasne, jego kreacja nie jest niczym wybitnym, właściwie to mówi on wszystkie kwestie w ten sam monotonny sposób, cała jego gra w sumie taka jest, ale jednak jest w nim coś demonicznego co sprawiło, że polubiłem go. Wszystkie rytuały w filmie odprawia z niesamowitą precyzją no i... kurde ten wąsik!
Ed Begley jest chyba jakimś bardzo dobrym aktorem, bo z tego co wiem to wygrał Oscara, anyway też jest on jednym z lepszych, jeśli nie najlepszym aktorem w filmie.

"Horror w Dunwich" nie miał zbyt dużego budżetu, co niestety odbiło się na prawie wszystkim. Haller swój poprzedni film kręcił w cinemascopie, dzięki czemu mógł sobie pozwolić na naprawdę klimatyczne wizualia. Może to pierdoła, ale tutaj brakowało mi trochę takich zdjęć.

Mamy tutaj nawiązania do Cthulhu, co jest super i liczyłem trochę na jakieś gumowe, tandetne stworki. Lepsze to niż nic. Poza tym, zmutowane stworzonka z "Die, Monster, Die!" wyglądały przyzwoicie.
Dostajemy zamiast tego oczojebne farbowanie kadrów, które mogłoby się źle skończyć dla epileptyka. Naprawdę.
No dobra, jak się ktoś naprawdę uprze, to może powiedzieć, ze to takie budowanie suspensu, że nie jest nam nic pokazane. Jak ktoś się uprze.

Klimatu jednak "Horrorowi..." nie odmówię. Muzyka Lesa Baxtera to jeden z tych soundtracków, których słuchałem do porzygu. Dopełnia on psychodeliczną atmosferę, zaprawioną okultyzmem. Film nie ma w zasadzie aż tyle fabuły. Ponad pół godziny całości to odprawiane przez Wilbura rytuały, które wypadają naprawdę świetnie. Nie ma w nich nic przegiętego, czy absurdalnego. Dodają one klimatu, a i sam Stockwell, jak już wspomniałem, wypada znakomicie.

Scenariusz stoi na poziomie mocnego "meh". Zaczyna się ciekawie, nasi bohaterowie gonią od osoby do osoby dowiadując się kim jest Wilbur, i tak dalej. Trochę szkoda, że film głównie skupia się na omotaniu tej jednej blondynki, podczas gdy mógłby skupić się na samym Wilburze. Scena, w której grzebie swojego ojca jest naprawdę świetna i pokazuje jaki ludzie w Dunwich maja do niego stosunek. Chciałbym więcej takich scen.
Finał także rozczarowuje, bo nie jestem do końca pewny, co się kurde stało pod sam koniec.

Rezultatem jest film nierówny, który mnie jednak bardzo mocno wciągnął. Mimo wad mam dużo sympatii do tego filmu. To jeden z tych esencjonalnych dla lat 70tych filmów okultystycznych, z pełnią klimatu tamtego okresu.
Jeśli lubicie kino okultystyczne, to dla samych rytuałów wzywania Przedwiecznych warto rzucić okiem. Jeśli macie fioła na punkcie starego śmieciowego kina, to też znajdziecie coś dla siebie. Reszcie może się nie spodobać.

czwartek, 28 maja 2015

Giń Stworze, Giń! (1965) reż. Daniel Haller

Jeśli oglądaliście "Serię Poego" Rogera Cormana to znacie wszystkie piękne, gotyckie scenografie jakimi te filmy były wypełnione. Za te odpowiedzialny był Daniel Haller, który w połowie lat 60tych postanowił pójść w ślady swojego mentora i nakręcić adaptację innego znanego pisarza grozy.

"Die, Monster, Die" to bardzo luźna adaptacja opowiadania "Kolor z przestworzy" H. P. Lovecrafta. Oczywiście luźna oznacza, że nie ma z nim prawie nic wspólnego. Niemniej jednak efektem jest całkiem solidny niskobudżetowy "wyrób Cormanopodobny".

Haller swój film utrzymuje w konwencji adaptacji E. A. Poe, z tą różnicą, że jego historia dzieje się w czasach nowożytnych.
To, jak bardzo się nimi inspirował widać już przy samym zarysie fabuły. Stepen Reinhart przyjeżdża do starego domu Witleyów by zabrać stamtąd swoją ukochaną. Przeciwny temu jest jej ojciec. Okazuje się, że dom oraz ród Witleyów skrywa mroczną tajemnicę. Taką samą historię znamy z "Domu Usherów".

Film rzuca innymi nawiązaniami lub zrzynkami, zależy jak na to spojrzeć. Jak w "Domie Usherów" mamy portrety Witleyów, mroczną historię stojącą za rodziną, a niektóre elementy scenografii, oraz napisy początkowe przywodzą na myśl "Studnię i wahadło".

Trzeba jednak przyznać, że film wygląda niesamowicie. Klimat budują tutaj niesamowite zdjęcia, które w połączeniu ze scenografią i smaczkami takimi jak sztuczna mgła, dają zniewalający efekt. Efekty specjalne postarzały się całkiem znośnie. W połączeniu z atmosferą cieszą oko i idealnie wpasowują się w całość.

Ale czym byłby klasyczny horror bez porządnej obsady? Boris Karloff, znane z filmów Hammera Suzan Farmer i Freda Jackson, oraz Patrick Magee w jednej z pobocznych ról, spisują się naprawdę dobrze. Jednak na uznanie zasługuje Nick Adams, który tworzy porządną, budzącą sympatię postać głównego bohatera, niemalże z niczego.

"Die, Monster, Die!" nie jest dobrą adaptacją, choć fanom gotyckich horrorów na pewno przypadnie do gustu. Haller idealnie oddaje ducha Cormanowskich filmów, dorzucając też co nieco od siebie. Przykro mi, Corman takimi zdjęciami się pochwalić niestety nie może.
Szkoda, że Haller nie nakręcił więcej "adaptacji" Lovecrafta w takim stylu.

sobota, 23 maja 2015

Nagi Lunch (1991) reż. David Cronenberg

David Cronenberg ma na swoim koncie różne pokręcone i surrealistyczne dzieła. O "Nagim Lunchu" ciężko będzie mi się wypowiedzieć, ale od razu na starcie mogę stwierdzić, że w porównaniu z takim "Videodromem" wypada jako lekki i przyjemny film.

Film oparty jest o powieść Williama Burroughsa pod tym samym tytułem. Reżyser jednak modeluje materiał źródłowy pod własną modłę, wplatając w niego motywy biograficzne samego autora.
Bill Lee jest dezynsektorem. Wraz z żoną zaczyna ćpać proszek na robaki, który wykorzystuje w swojej pracy. Od tego momentu granica między halucynacja a rzeczywistością przestaje istnieć. Podczas zabawy w Wilhelma Tella, Bill zabija swoja żonę, a potwór o imieniu Maguamp proponuje mu ucieczkę do Interstrefy, gdzie będzie on pracować jako szpieg, a swoje raporty spisywać na maszynie do pisania w kształcie gadającego karalucha.

Fabuła jest odjechana poza wszelkie granice i jest tylko zlepkiem narkotycznych wizji głównego bohatera. Ledwie zaczynamy, a już nie możemy być pewni czy to co widzimy to halucynacja, czy nie. Nie będę was oszukiwać, ja sam ledwie ogarnąłem to wszystko, przy czym nadal wiele rzeczy pozostaje dla mnie zagadką.

Nie jestem za bardzo w stanie nawet tego filmu zinterpretować. Jedyne co przychodzi mi trochę do głowy to, że Interstrefa jest narkotyczną ucieczką głównego bohatera od rzeczywistości, przy czym... sam nie wiem na ile trafiłem z tą interpretacją. To jeden z tych filmów, gdzie trzeba wyłączyć analityczne myślenie i po prostu dać się porwać wirowi onirycznych wizji.

"Nagi Lunch", poza narkotycznym odjazdem, jest mieszanką filmu szpiegowskiego, filmu noir, kryminału, czarnej komedii, dramatu i filmu psychologicznego. Wszystko to razem tworzy coś na wzór "Alicji w Krainie Czarów", czasami wręcz raczące nas przerysowaniem, którego nie powstydziłby się sam Tim Burton.

Jak na Cronenberga, to film jest... przyjemny. Ja wchłonąłem w niego jak gąbka. Nie jest to dzieło tak nieprzyjemne jak to co Kanadyjczyk kręcił w latach 80tych. Obrazy są surrealistyczne i trochę szokujace, ale zdecydowanie nie ma tu takiej dawki obrzydliwości.

Oczywiście, mamy mnóstwo aluzji do cielesności i seksualności, szczególnie do homoseksualizmu i wiele dialogów obraca się właśnie wokół tego. Geje stanowią większość w Interstrefie, co też jest ukłonem w kierunku samego Burroughsa.

Nie jest to film dla każdego, ale też jest to Cronenberg w nieco lżejszym wydaniu. Są chwile gdy można mieć lekki mindblow, ale też są chwile, gdzie można się śmiać z surrealistycznego czarnego humoru. Wystarczy go przyjąć takim jakim jest.

wtorek, 19 maja 2015

Dead Man's Eyes / An Inner Sanctum Mystery #3 (1944) reż. Reginald Le Borg

"This is an Inner Sanctum. A strange, fantastic world controlled by mass of living, pulsating flesh... the mind. It destroys its thoughts, creates monsters, commits murder. Yes, even you, without knowing, can commit murder..." 


Malarz David Stuart przez pomyłkę, zamiast płynu do płukania oczu, wylewa na siebie kwas, w skutek czego traci wzrok. Jego ślepota nie jest jednak nieodwracalna, gdyż wystarczy przeszczep rogówek od zdrowej osoby. Ojciec narzeczonej Davida ginie w tajemniczy sposób, więc malarz staje się głównym podejrzanym.

Trzeci film z "An Inner Sanctum Mystery" to ostatni wyreżyserowany przez Reginalda LeBorga w serii, i... oglądało mi się go przyjemnie, seans zleciał błyskawicznie... tak wiem, powtarzam się. Ale cóż innego mogę powiedzieć?  

Film trzyma poziom poprzedniej odsłony, będąc przy okazji prostym, ale nieźle skonstruowanym kryminałem. Postaci wokół morderstwa jest całkiem sporo, więc napięcie jest budowane przez cały czas.
Można poczuć lekki przesyt wszystkimi bohaterami dookoła, niektóre sceny wydawały się nie służyć niczemu. Sam finał też nieco rozczarowuje, bo ze wszystkich osób TA JEDNA miała najsłabsze motywacje ze wszystkich.

Lon Chaney Jr. gra tutaj niewidomego, czyli jak jego ojciec kiedyś, zagrał kalekę. Obok niego w filmie wystąpiła Acquanetta, którą można znać z "Captive Wild Woman".

Nie jest to wybitny kryminał, ale bawiłem się dobrze. Ma swój klimat, solidnych aktorów i mija bardzo szybko.

poniedziałek, 18 maja 2015

Weird Woman / An Inner Sanctum Mystery #2 (1943) reż. Reginald Le Borg

"This is an Inner Sanctum. A strange, fantastic world controlled by mass of living, pulsating flesh... the mind. It destroys its thoughts, creates monsters, commits murder. Yes, even you, without knowing, can commit murder..." 


Prof. Norman Reed podczas swojej podróży po południowych morzach zakochuję się w egzotycznej miejscowej kobiecie, należącej do kultu. Przywozi ją ze sobą i stara się oduczyć jej wiary w przesądy. W międzyczasie Normana próbuje uwieść przyjaciółka z pracy. Gdy zostaje odrzucona, postanawia zrujnować reputację profesora i zmusić jego żonę do wyjazdu.

Drugi film "An Inner Sanctum Mystery" spod ręki Reginalda LeBorga to całkiem solidna mieszanka dramatu, kryminału i dreszczowca. Fabuła do niczego odkrywczego nie należy, ale miejscami potrafi zarzucić zmyślnym wykorzystaniem tematu i porządnym zakończeniem. Bo czy to tylko zbieg okoliczności, czy w przesądach coś jednak jest? Tak czy owak, mimo że historia jest prosta, a wręcz banalna, to cieszyłem japę do ekranu.

Film ma niezły klimat, głównie za sprawą muzyki, mimo iż część z niej to motywy wzięte z innych filmów Universala. Podobnie jak w "Calling Dr. Death", słyszymy tu i tam myśli głównego bohatera.

Lon Chaney ponownie jest niezawodny, a tym razem towarzyszy mu inna gwiazda Universala - Evelyn Ankers w roli wrednej Ilony.

"Weird Woman" dostarczyła mi mnóstwo frajdy. To kolejny typowy dla lat 40stych film - albo się wciągniesz, albo wynudzisz, ale film i tak jest o wiele lepszy od swojego poprzednika.

niedziela, 17 maja 2015

The Ape Man (1943) reż. William Beaudine

O "Monogramie 9" wspominałem przy okazji "Invisible Ghost". "The Ape Man" jest kolejnym filmem tej serii i chyba tym najwyżej cenionym. Powód ku temu jest jeden - to jeden z najlepszych przykładów kina klasy B lat 40stych i zdecydowanie najbardziej siarczysty.
Dużo absurdu i dużo zabawy.

Bela Lugosi gra naukowca, Jamesa Brewstera, który przeprowadza na sobie eksperyment, w efekcie którego staje się pół-człowiekiem, pół-małpą. Usiłuje on odzyskać ludzka formę, lecz do tego potrzebuje specjalnego płynu, który można pozyskać z ludzkiego ciała... dlatego rusza w miasto mordować. Pomagają mu w tym jego siostra Agatha, przyjaciel, naukowiec i wielki goryl.

Od warstwy fabularnej film jest kuriozalny. Nie wiem na czym polegał i jaki miał cel eksperyment zamiany człowieka w małpę ale... ok. Nikt też nie zwraca uwagi na owłosionego gościa, który nocami paraduje z wielkim małpiszonem za rękę po ulicach miasta.

Niewiele rzeczy w tym filmie ma sens, ale to bez znaczenia, bo ogląda się to wybornie.
Muzyka w filmie jest całkiem niezła, ma to swój klimat i nie jest nawet specjalnie długie.
Charakteryzacja Lugosiego wygląda świetnie, on sam porusza się w ten charakterystyczny, małpi sposób.
Mamy także jego małpiego pomocnika, który jest po prostu gościem w przebraniu goryla. Klasa B pełną gębą.

"The Ape Man" to taka niskobudżetowa pierdółka, jakich Lugosi ma na swoim koncie sporo. Albo to kupicie i, jak ja, będziecie się dobrze bawić, albo się wynudzicie i poczujecie zażenowani.

Calling Dr. Death / An Inner Sanctum Mystery #1 (1943) reż Reginald Le Borg

"This is an Inner Sanctum. A strange, fantastic world controlled by mass of living, pulsating flesh... the mind. It destroys its thoughts, creates monsters, commits murder. Yes, even you, without knowing, can commit murder..." 

Taką przyjemną sekwencją z gadającą głową rozpoczynały się filmy z serii "An Inner Sanctum Mystery" kręcone przez wytwórnię Univesal. Jest to antologia sześciu historii opartych na bodajże słuchowiskach radiowych i powieściach o nazwie "Inner Sanctum Mystery". Chciałbym powiedzieć coś więcej, ale trudno dziś o konkretne informacje na temat tych filmów. Elementem wiążącym wszystkie filmy ze sobą jest aktor Lon Chaney Jr. U jego boku można zobaczyć masę innych znanych z filmów Universala aktorów.

Pierwszy film z cyklu ma całkiem fajny tytuł. Chaney gra psychologa, Marka Steela. Odnosi on sukcesy w pracy, jednak jego życie prywatne to piekło. Żona jest z nim tylko dla statusu społecznego i dopuszcza się jawnej zdrady. Pewnego sobotniego popołudnia postanawia pojechać za żoną. Dwa dni później budzi się w swoim gabinecie, nie pamiętając co robił przez ten czas. Okazuje się, że jego żona została zamordowana.

"Calling Dr. Death" to bardzo typowa dla Universala produkcja niskobudżetowa, a te albo się kocha, albo się na nich  nudzi. Ja, jako że uwielbiam klimat tamtych lat, przebrnąłem przez tę godzinkę błyskawicznie.
Nie jest to horror w żadnym calu, bardziej kryminał, z odrobiną psychologii. W wielu momentach słyszymy myśli bohatera, co jeszcze bardziej nadaje całości psychologicznego klimatu.
Flashbacki i inne wizualne efekty były przyzwoite. Le Borg zadbał o klimatyczne, mroczne zdjęcia.

Ogląda się to dobrze, choć akcja ma wolne tempo, a finał jest w dość przewidywalny.

Film ciągną do góry aktorzy, których po prostu miło się ogląda. Chaney jest rewelacyjny jak zawsze, a towarzyszą mu równie świetni: J. Carrol Naish znany z "Domu Frankensteina" i David Bruce z "The Mad Ghoul". 

Nie jest to świetny film, żaden z Inner Sanctum nie jest. Trzeba czuć klimat lat 40stych, żeby się nimi cieszyć. Nie są to filmy które "muszę zobaczyć", ale jeśli już to są całkiem niezłą rozrywką.





sobota, 16 maja 2015

Wojownik Szos/ Mad Max II (1981) reż. George Miller

Choć pierwszy "Mad Max" nie jest zbyt dobrym filmem w moim odczuciu, swego czasu okazał się dużym hitem. Na tyle dużym, by dać George'owi Millerowi szansę udoskonalenia swojej wizji. Z zastrzykiem gotówki i kolejnymi szalonymi pomysłami, "Mad Max 2" naprawia wszystkie błędy poprzednika.

Wita nas zwięzłe i całkiem ładne wprowadzenie do dystopijnego świata po wojnie atomowej - coś, czego mi brakowało w pierwszej części. Jest zrozumiałe, ale też nie zdradza zbyt wiele.
Świat przyszłości to wielkie pustkowie zamieszkiwane przez bezwzględne gangi, ich nieszczęsne ofiary i wyrzutków pokroju Maxa Rockatansky'ego.
Po wydarzeniach z pierwszego filmu tuła się po świecie, szukając benzyny, która jest teraz cenniejsza niż woda. W wyniku pewnych wydarzeń, pomaga on w obronie małej rafinerii przed najazdem gangu Lorda Humungusa.

George Miller czerpie garściami z westernu. Max to przybysz znikąd, który zostaje wciągnięty w nieswój konflikt. Nie jest tu także postacią wiodącą i w dużej mierze pozostaje milczący. Mel Gibson miał do wypowiedzenia raptem kilka linijek tekstu.
Fabuła skonstruowana jest o wiele lepiej niż w pierwszym "Mad Maxie". Jest ona o tyle specyficzna, że nie potrzebowałaby nawet dialogów. Potęguje do klimat legendy... bo tym właśnie ta historia jest. Snutą przez kogoś opowieścią o Wojowniku Szos, przy czym to nie słowo jest tu istotne a obraz i styl. Wszystko jest definiowane przez to, co widzimy. Wygląd określa bohaterów itd. To legenda, ale taka, jaką odczytać moglibyśmy ze ściany jaskini. nie słowo, a sam obraz i dźwięk.

Stylistyka filmu Millera to kicz lat 80tych w pełnej krasie. Wygląd gangu Humungusa ociera się miejscami o surrealizm i zainspirował setki późniejszych filmów o tej tematyce włącznie z "Łowcą Androidów".
Ciekawe jest to, że postacie nie korzystają z broni palnej, a z łuków i kusz. Max ma swoją strzelbę (przez większość czasu nienaładowaną), ale to tyle.Daleko zaszła ta apokalipsa. Ludzkość dosłownie cofnęła się w rozwoju... co uważam za bardzo dobry pomysł.

Ale czym byłby film bez swoich legendarnych scen akcji. Finałowy pościg za cysterną przeszedł już do historii i bardzo ładnie widać czemu. Dziś, w epoce CGI rozbijające się i wybuchające samochody wciąż robią wrażenie, o tyle większe, gdyż wiemy, że to, co widzimy faktycznie tam było. Te wszystkie pojazdy ktoś zaprojektował a kaskaderzy rozbijali się nimi. Jakże wielkie i niebezpieczne musiało to być przedsięwzięcie.

"Wojownik szos" to film zajebisty, wykopujący w kosmos swojego poprzednika i zapisującego się w historii jako klasyk kina. Wszystko robi lepiej, zapewnia więcej rozrywki i nie gubi tego, co było dobre.



Mad Max (1979) reż. George Miller

Max Rockatansky jest policjantem drogówki w bliżej nieokreślonej przyszłości. Podczas jednej z akcji zabija członka gangu motocyklistów. Ci w ramach zemsty atakują jedną z wiosek. W końcu, drogi gangu i Maxa krzyżują się i rozpoczyna się walka na śmierć i życie.

Tak prezentuje się w skrócie fabuła "Mad Maxa", filmu który ma miano klasyka, ale był dla mnie potwornym rozczarowaniem.
George Miller nie miał zbyt dużego budżetu, więc ta postapokaliptyczna przyszłość jest bardzo skromna. Lokacje są brudne i zaniedbane, miasteczka opustoszałe... nie jest to niczym szczególnym, aczkolwiek wraz z solidną dawką przemocy tworzy ciężki i surowy klimat.

Braki w budżecie są do wybaczenia, lecz sama historia jest mocno nierówna. Tempo filmu jest na przemian - powolnie spokojne i zaraz potem film zdaje się lecieć na złamanie karku. Niektóre cięcia są stanowczo za szybkie. Wrażenie, że film pędzi na złamanie karku potęgowane jest jeszcze przez muzykę, która miejscami w ogóle do niczego nie pasuje i jest przedramatyzowana jak jasna cholera.

Sceny akcji są całkiem przyzwoite, jak na tak niski budżet, choć montaż pierwszego pościgu był z lekka chaotyczny.
Gang motocyklistów, na czele ze swoim przywódcą, jest świetny w swoim przerysowaniu. Dam sobie rękę uciąć, że Toecutter był protoplastą Kurgana z "Nieśmiertelnego".
Świetnych, mocnych scen jest tu także całkiem sporo, ale mimo to, trudno było mi dotrwać do końca.

"Mad Max" to film, który miał swój wpływ na kinematografię (ostatnia scena zainspirowała twórców "Piły), ale cierpi z powodu niedopracowanej fabuły.

Shivers (1975) reż. David Cronenberg

Davidowi Cronenbergowi poświęciłem już na blogu całkiem dużo uwagi. Mimo iż od tego chciałem zacząć, tak celowo odkładałem zrecenzowanie jego pierwszego pełnometrażowego filmu na później. "Shivers" to film... oryginalny.

W kompleksie apartamentowym dochodzi do tajemniczego morderstwa. Naukowiec zabija swoją współlokatorkę i za pomocą kwasu wypada jej organy wewnętrzne. Okazuje się, że pracował on nad pasożytem, który miał być wykorzystywany przy przeszczepach. Stworki rozpanoszyły się jednak po całym budynku i zmieniają ludzi w szaleńców, których jedynym celem jest... em, uprawianie seksu.

Jak na swój pierwszy pełnometrażowy film, Cronenberg wali z grubej rury. Powiedzcie sami, czy znacie film, który może pochwalić się TAKĄ fabułą?
Reżyser przy okazji swojego filmu czerpie jednak garściami inspiracje z pracy George'a Romero i chyba nawet się z tym nie krył, bo występuje tutaj Lynn Lowry. Wykorzystuje tutaj atmosferę osaczenia znana z "Nocy Żywych Trupów", oraz epidemię zbliżoną do tej, którą widzieliśmy w "Szaleńcach".

Film wygląda dość amatorsko. Widać czasami błędy w montażu dźwięku i obrazu, ale te wszystkie niedoskonałości czynią całość jeszcze bardziej groteskową. Krytycy swego czasu nazwali ten film zbieraniną odrażających scen i w gruncie rzeczy mieli rację. Mimo to film chyba zdobył sporą popularność.

Nie jest to jednak film, w którym można się doszukiwać drugiego dna. Sam scenariusz też posiada kilka dziur i naiwnych momentów. To undergroundowy film klasy B, który ogląda się tylko po to, by dziwnie się po nim czuć.... i sprawdza się.

piątek, 15 maja 2015

Martwa Strefa (1983) reż. David Cronenberg

Johnny Smith jest zwykłym nauczycielem. Pewnej nocy ma wypadek samochodowy. Zapada w śpiączkę na pięć lat. Gdy się budzi, jego dotychczasowe życie już nie istnieje, ale jest coś jeszcze - zdobywa on dar jasnowidzenia.

Tym razem David Cronenberg adaptuje powieść Stephena Kinga i rezultat nie przypomina niczym jego dotychczasowej pracy. Niemal absolutnie rezygnuje z ciężkiej atmosfery, pokręconej fabuły z drugim dnem, oraz wszelkiej groteski. Ot, otrzymał scenariusz i go zrealizował.

Odnosić się do książkowego pierwowzoru nie mam jak, choć sam King stwierdził, że to najlepsza adaptacja jego prozy w ogóle. Jako film sam w sobie "Martwa Strefa" to solidny dramat z odrobiną elementów paranormalnych.
Historia ukazana w filmie tryska melancholią. Nie ma tu ani grama optymizmu, co można zaliczyć na plus. Nawet gdyby jakiś znaleźć, to muzyka Michaela Kamena skutecznie by ją wypaczyła. Soundtrack sam w sobie jest nad wyraz depresyjny. Swoją drogą jest to jeden z niewielu filmów Cronenberga, gdzie za muzykę nie odpowiadał Howard Shore.

Scenariusz filmu ma dwa problemy. Pierwszym jest brak równowagi w tempie akcji. Pierwsza połowa filmu jest stosunkowo powolna i choć widz może zatonąć dzięki temu w melancholijnej atmosferze, to film dłuży się. Druga połowa natomiast zdaje się być zbyt szybka. Szybko przeskakujemy od wątku do wątku, przez co finał traci sporo dramaturgii. Postacie poboczne także zdają się być potwornie spłycone.

Christopher Walken w roli medium sprawdza się... jak Christopher Walken. Gra w swój specyficzny sposób, tym samym podbijając serce widza od razu. Na pewno przyćmiewa on resztę aktorów, w pamięci jeszcze zostaje tylko szarżujący Martin Sheen.

Film potrafi miejscami zaskoczyć wizualnym pięknem. Niewiele, ale niektóre kadry, czy lokacje wyglądają całkiem klimatycznie.

Film nie wygląda zupełnie jakby był spod ręki Cronenberga. Ma swoje wady, ale broni się świetną rolą Walkena i tą niezwykle smutną atmosferą.

wtorek, 12 maja 2015

Nierozłączni (1988) reż. David Cronenberg

Po sukcesie "Skanerów", "Muchy" i "Videodromu", Cronenberg postanowił mocować sięz zupełnie innym gatunkiem kina. Postanowił wykonać obrót o 180 stopni i zaserwować subtelny film psychologiczny. Efektem są "Nierozłączni" i film ten dobił mnie bardziej niż wszystkie wyżej wymienione, groteskowe dzieła Kanadyjczyka.

Zacznę od typowo technicznego zagadnienia. Stylistyka filmu opiera się na wykorzystywaniu niebieskiego w każdym odcieniu. Gdy jest noc, wszystko oświetlone jest na niebiesko. Niemal każde pomieszczenie zdominowane jest przez ten, lub inne zimne kolory. Choć to drobiazg, to niezwykle potęguje on przygnębiający wydźwięk całości.

Film opowiada historię bliźniaków - Elliota i Beverly'ego Mantle'ów. Obaj pracują jako ginekolodzy. Przez większość czasu zdają się oni być swoimi przeciwieństwami, jednak łączy ich specyficzna, nierozrywalna więź Dzielą się oni dosłownie wszystkim, a że są nie do odróżnienia, czasami zastępują siebie nawzajem w różnych sprawach.

Pewnego dnia do ich kliniki przychodzi aktorka Claire Niveau. Okazuje się, że nigdy nie będzie mogła mieć dzieci, z powodu rzadkiej mutacji. Czuje ona przez to, że nigdy nie będzie prawdziwą kobietą. Że nic po niej nie pozostanie.
W późniejszym etapie historii Beverly konstruuje przyrządy do operowania "kobiet-mutantów", twierdząc, że przychodzą do niego coraz dziwniejsze kobiety z coraz dziwniejszymi schorzeniami.
Elliot podając się za Beverly'ego podrywa ją i idzie z nią do łóżka, aby ostatecznie oddać ją swojemu bratu. Beverly faktycznie zakochuje się w niej i postanawia zacząć żyć własnym życiem. Jednak odejście od brata nie jest wcale takie proste. Doprowadza go to do załamania. Bije się z emocjami, z jednej strony uzależniony od brata, z drugiej szczerze zakochany. Pewnego dnia odnosi on wrażenie, że Claire go zdradza, co już zupełnie ciągnie go na dno.

Mimo zmiany gatunku filmowego, Cronenberg wciąż okrasza swój film cielesnością, odnosi się do deformacji, syjamskich bliźniąt, bo o takich właśnie ten film jest... tyle, że bracia Mantle nie są zrośnięci ciałem, lecz duszą i umysłem.
Gdy Beverly zaczyna staczać się na dno Elliot opiekuje się nim, lecz przy tym sam, jakby w geście solidarności, doprowadza się do tego samego stanu. Z każdą kolejną minutą różnice charakteru między braćmi zacierają się.

W tle mamy rozmaite leki, faszerowanie się tabletkami, narkotyki i całą resztę. Claire i jest uzależniona od leków. Beverly uzależnia się od narkotyków. Lekarstwa, które mają nam pomagać i nas leczyć ostatecznie uzależniają nas od siebie, zatruwają i wyniszczają zarówno ciało jak i umysł.

"Nierozłączni" to film niezwykle subtelny, a zarazem potrafiącym zdruzgotać widza. Duch destruktywności, jak w innych filmach Cronenberga, jest tutaj wszechobecny. Posiadają oni w sobie także mnóstwo symboliki.
Film jednak swój sukces zawdzięcza Jeremy'emu Ironsowi, który wcielił się w role obu bliźniaków. Tworzy on bohaterów z krwi i kości, grając przy tym w niezwykle subtelny sposób.

Kanadyjczyk minimalizuje tutaj makabrę i kreuje coś zupełnie nowego w swojej filmografii. Nie rezygnuje on jednak z innych charakterystycznych dla siebie cech. Film szokuje, przygnębia, zostawia z refleksją i wwierca się w pamięć.


sobota, 9 maja 2015

Videodrome (1983) reż. David Cronenberg

Dużo osób zapewne nie kojarzy tego filmu, a szkoda bo "Videodrome" to opus magnum Davida Cronenberga. Najlepiej pokazuje jakim Kanadyjczyk był wizjonerem i jak wiele potrafił jednym filmem przekazać.

Fabuła opowiada o właścicielu małej stacji telewizyjnej - Maxie Rennie. Pewnego dnia jego przyjaciel pirat pokazuje mu naganie programu o nazwie Videodrome. Pokazuje on ludzi, którzy są torturowani na różne brutalne sposoby. Max stara się dowiedzieć jak najwięcej o tajemniczym programie, jednak ten ma wpływ na jego umysł. Od tego momentu Max zaczyna doświadczać coraz bardziej realistycznych halucynacji.

Zaczynamy w sposób niepozorny, a następnie powoli wraz z bohaterem porwani zostajemy w wir halucynacji i powoli sami zaczynamy się zastanawiać co jest rzeczywiste, a co nie.
Muzyka Shore'a jest ponura i niepokojąca i całkiem dobrze wpasowuje się w całość. Pochwalić muszę tą niesamowitą grę świateł i cieni. To po prostu coś niesamowitego.
Jak to u Cronenberga, mamy znów paradę obrzydliwości, a co za tym idzie, świetnych praktycznych efektów i charakteryzacji.
Główną rolę gra James Woods i jest w swojej roli genialny, co tu więcej dodawać.
O czym jednak jest ten film?
Na pierwszy ogień idzie przekraczanie wszelkich granic, zwłaszcza moralnych. Wiadomo, że zakazany owoc smakuje najlepiej. Max Renn emituje wszystko o pornografii po najbrutalniejszą przemoc. Daje wszystkim dostęp do perwersji, aż ostatecznie sam zostaje przez takową zniewolony i ostatecznie poprowadzony do wyniszczenia.
Żeby dodać temu wszystkiemu smaku, zaczyna on chodzić z masochistką. Jak już szaleć to na całego.

Kolejne co, to bycie manipulowanym przez media. Wiem, że tutaj wszystko obraca się dookoła telewizji, ale bądźmy szczerzy - to można odnieść do dowolnego medium. Renn popada w obłęd przez Videodrome, traci poczucie rzeczywistości, aż w końcu staje się on jedynie marionetką. Można go zaprogramować jak magnetowid.

W sumie mamy uzależnienie od technologii, spotęgowane jeszcze alegorią zrastającego się z dłonią pistoletu. Technologia jest częścią nas, bo pochodzi od nas. My posiadamy technologię, ale ona także może posiąść nas.

W tle mamy także postać doktora Briana O'Bliviona, który istnieje tylko... na kasetach wideo, które nagrał przed śmiercią. Twierdził on, że w ten sposób będzie żyć dalej, nawet jeśli jego ciało umrze... i być może coś w tym wszystkim jest. Jak wielu aktorów możemy oglądać wciąż w filmach, młodych i pięknych, mimo iż ci nie żyją już od lat?

Jak widzicie materiału do analizowania jest sporo, a na pewno każdy dopatrzyłby jeszcze coś innego.  Cronenberg zamyka tu także charakterystyczny motyw przemiany fizycznej, związany powiązany z umysłem.
"Videodrome" to trudny, pokręcony i pełen surrealistycznej groteski film który można interpretować na różne sposoby. Na pewno nie jest to film na jedno posiedzenie.

Mucha (1986) reż. David Cronenberg


Mówiąc o Cronenbergu zbrodnią byłoby nie wspomnieć o jego najbardziej rozpoznawalnym dziele, czyli o remake'u  "Muchy" z 1958 roku.
Nie tylko jest to dzieło absolutnie deklasujące swojego protoplastę, ale także paradą obrzydliwości, która mistrzowsko gra na emocjach widza.

Jeff Goldblum gra ekscentrycznego naukowca Setha Brundle'a. Tworzy on maszynę do teleportacji, ale chce aby ktoś utrwalał jego pracę. Z pomocą przychodzi mu spotkana przez niego dziennikarka Veronica.
Para szybko zakochuje się w sobie, co jest nie w smak byłemu chłopakowi Veronici, Stathisowi. Gdy kobieta ucieka, aby swojego natrętnego byłego kopnąć po raz kolejny w tyłek, zazdrosny Brundle postanawia samotnie przetestować na sobie teleporter...

"Mucha" Cronenberga naprawia błędy oryginału.
Romans wypada o wiele bardziej wiarygodnie, bo i bohaterowie są o wiele ciekawsi i bardziej sympatyczni. Postać Setha Brundle'a tak bardzo spodobała się samemu Goldblumowi, że ten starał się ją odtwarzać każdym obsadzanym przez siebie filmie.
Veronica to silna kobieta, całkowite przeciwieństwo infantylnej Helen Delambre.
Maszyna do teleportacji działa w o wiele bardziej konsekwentny sposób.

Podejście do tematu uległo całkowitej zmianie. Podczas, gdy w wersji z 1958 roku, bohater do samego końca ukrywał skutki nieudanego eksperymentu, tutaj obserwujemy powolną transformację.
Tak, jak w wielu innych filmach Cronenberga - cielesność idzie w parze z psychiką. Gdy ciało Setha powoli się rozpada, on sam stopniowo pogrąża się w szaleństwie.
To nie jest łopatologiczne gadanie o tym jaka to technologia jest zła.
Technologia jest częścią nas. My ją tworzymy, my z niej korzystamy. Jeśli używamy jej mądrze, pomaga nam. Gdy jesteśmy lekkomyślni, nieostrożni - może nas zniszczyć.
Brundle na początku widzi same pozytywy płynące z teleportacji - staje się zwinniejszy i silniejszy, jest zaślepiony cudownością swojego wynalazku, aż w końcu przyczynia się on do jego powolnej degeneracji. Sam sobie zgotował ten los.

"Mucha" została niegdyś potraktowana jako metafora AIDS.
Ja uważam, że może ona być metaforą chorób ogółem. Każdy człowiek może "przemienić się w muchę". Taki rozpad może dotyczyć zarówno ciała jak i ludzkiej psychiki.

Praktyczne efekty specjalne i charakteryzacja zostały nagrodzone Oscarem i po dziś dzień są rewelacyjnie obrzydliwe.
W dodatku, Cronenberg przesyca swój film pesymistyczną atmosferą, zaczynając od mocnej muzyki Howarda Shore'a, a kończąc na scenografii i oświetleniu.

"Mucha" Cronenberga to jeden z tych wzorcowych remake'ów, odnoszących się z szacunkiem do materiału źródłowego, które nie boją się robić czegoś swojego. Poza tym, to film, w którym gore i gnicie nie tylko brzydzą, ale też budzą smutek i litość.


Potomstwo (1979) reż. David Cronenberg

David Cronenberg o mój guru. Przygoda z jego filmami całkowicie zmieniła moje patrzenie na kino, ale nie tylko. Miała wpływ także na mój artystyczny rozwój. Zaczynałem pisać wiersze i opowiadania i zainspirowany dziełami Kanadyjczyka wiedziałem już jaki kierunek chcę obrać.

Podczas prac nad "Potomstwem" Cronenberg był w separacji ze swoją żoną, co nawiasem mówiąc wiele wyjaśnia.
Nola Carveth zostaje poddana eksperymentalnej terapii, zwanej psychoplazmozą, przez swojego psychiatrę, doktora Raglana. Polega ona na tym, że pacjent uzewnętrznia wszystkie swoje frustracje, gniew i inne negatywne emocje.
Pewnego dnia mąż Noli zauważa, że ich córka po powrocie od matki ma ślady pobicia.
Raglan, który trzyma Nolę w całkowitej izolacji przed światem twierdzi, że ta nie mogłaby tego zrobić. Podczas terapii kobieta daje upust złości na swoich rodziców, po czym pojawiają się podobne do dzieci stworki, które ich zabijają.

"Potomstwo" to trzeci film wyreżyserowany przez Cronenberga, ale pierwszy, w którym pokazuje on pazur.
Opis fabuły może wydać się absurdalny, ale w praniu powstaje ponura i groteskowa historia rozpadającego się małżeństwa. Widzimy jak Nola i Frank walczą ze sobą, a ich córka jest sprowadzona do roli przedmiotu. Jest jedynie bezsilnym obserwatorem i zarazem ofiarą wszystkich zdarzeń. Jedno zwala winę na drugiego. Przy okazji widzimy także jak reszta rodziny to wszystko przeżywa.

W tle mamy typowy dla Cronenberga motyw fizycznej transformacji. Cielesność idzie tutaj w parze z emocjonalnością. Gniew jest tutaj nie tylko emocją ale i fizycznym bytem. Nie skupiamy się na gniewie samym w sobie, lecz na jego przyczynach i tragicznych skutkach.
Wszystko spowite jest mrokiem tajemnicy do samego końca. Nie ma tutaj zbyt wiele grozy samej w sobie, choć gdy już karzełki atakują, to film potrafi wstrzymać oddech u widza. Napięcie budowane jest powoli i stopniowo, a finał filmu to eksplozja groteski.
Howard Shore skomponował mroczny, przerażający i zarazem pesymistyczny soundtrack. Był to też początek długiej współpracy z Cronenbergiem, bo od tego momentu pan Shore będzie komponować muzykę do niemal każdego filmu kanadyjskiego reżysera.

"Potomstwo" to duży postęp dla Cronenberga. Jego dwa pierwsze filmy, czyli "Shivers" i "Rabid" może i były groteskowe i miały swój klimat, ale w dużej mierze bazowały na pomysłach z innych filmów i nie wychodziły poza ramy kina klasy B.
Trzeci film Kanadyjczyka to subtelne kino grozy uderzające w tematy, które były, są i będą na porządku dziennym.
Mógłbym analizować ten film dogłębniej, ale to wymagałyby zbyt dużych spoilerów, więc daruję sobie. Prawdziwa sztuka obroni się sama.
Nawiasem mówiąc, ktoś zwrócił uwagę, jakoby fabuła "Potomstwa" była inspiracją dla fabuły pierwszego "Silent Hill".

Szalona miłość (1935) reż. Karl Freund

"Szalona miłość" to remake niemych "Rąk Orlaca" i jest to zdecydowanie jeden z ciekawszych remakeów jakie miałem okazję zobaczyć. Jest tak, ponieważ oba filmy skupiają się na dwóch zupełnie innych aspektach.

Głównym bohaterem "Szalonej miłości" jest chirurg, dr. Gogol, grany przez świetnego Petere Lorre'a. Jest on obsesyjnie zakochany w Yvonne Orlac, której mąż traci ręce w zderzeniu pociągu. Przeszczepia Orlacowi ręce mordercy, po czym stara się go przekonać, że ręce przejmują nad nim władzę.

W przeciwieństwie do swojego pierwowzoru, "Szalona miłość" idzie całkowicie w kierunku filmu psychologicznego. Film bardziej skupia się na pochłoniętym obsesją doktorze. Steven Orlac jest raczej na drugim planie, co jest decyzja odważną, ale z drugiej strony efekt jest lepszy niż w przypadku "Rąk Orlaca", które szły w kierunku sił nadprzyrodzonych, by wszystko wyrzucić za okno w ostatniej chwili.

Peter Lorre, choć jest świetnym aktorem, tak w tym filmie wypadł raczej poprawnie. Zdawał się chwilami przesadzać, chwilami był monotonny. Colin Clive natomiast był świetnym następcą Conrada Veidta. W swojej roli spisał się znakomicie, choć z lekka powtarza swoją rolę z " Narzeczonej Frankensteina".

Reżyser, Carl Freund ma na swoim koncie "Mumię" z Borisem Karloffem. Jak już o tym filmie wspominałem - była to w pewnym stopniu zrzynka z "Draculi". Nieme "Ręce Orlaca" broniły się naprawdę świetnym, mrocznym klimatem.
Klimat "Szalonej miłości" jest, jakby to ująć, niespójny. Freund w jednych scenach stara się być mroczny, wykorzystuje chociażby mrok i cienie, podczas gdy większość filmu wygląda zwyczajnie. To takie skakanie między lepszymi a gorszymi konwencjami, byleby film jakoś kino grozy przypominał.

Ostatecznie dostajemy film, który naprawia to co było złe w niemym klasyku, ale znowu psuje to co było w nim najlepsze. Punktuje także świeżym podejściem do tematu, przez co jest jednym z lepszych i ciekawszych remakeów jakie widziałem.

piątek, 8 maja 2015

Persona 3 The Movie #1 Spring of Birth (2013) reż. Noriaki Akitaya

Dzisiaj temat recenzji będzie nadzwyczaj nietypowy. Dawno, dawno temu miałem lekkiego hopla na punkcie anime. Nie obejrzałem ich może wybitnie dużo, powiedzmy, że moja przygoda z japońską animacją była niczym równia pochyła. 
Zacząłem od lektur obowiązkowych jak "FullMetal Alchemist", przez "Jigoku Shoujo" i "Tsubasa Chronicles" które wspominam chyba najcieplej ze wszystkich. Po drodze trafiło się kilka średniaków jak "Darker Than Black", ale wszystko prognozowało, że zostanę przy anime na dłużej.
Wszystko diametralnie zmieniło się, gdy zacząłem oglądać kontynuacje wspomnianych przeze mnie serii. Te były albo zwyczajnie wymuszone i pozbawione polotu jak "Jigoku Shoujo Futakomori", albo były kompletnym kuriozum jak drugi sezon "Darker than Black”, czy „JS Mitsuganae”. 
Z czasem zacząłem też zauważać boleśnie nadużywane sztampy, które powtarzały się do znudzenia, co czyniło oglądanie kolejnych serii coraz trudniejszym. Tą kroplą, która przelała czarę goryczy był pewien zwrot akcji, który miał miejsce w "Vampire Knight Guilty". Nie powiem o co chodziło, ale byłem tym wkurwiony przez jakieś 3 dni.
Na długi czas zrobiłem sobie przerwę, aż pewnego dnia przyjaciółka poleciła mi "Sword Art Online". Zapowiadało się ono dobrze... aż gdzieś  połowie postanowiło wyrzucić przez okno wszystko co było dobre i zamienić się w ciąg idiotyzmów.

I tak skończyła się moja przygoda z anime na długi, długi czas. Potem nie byłem w stanie zostać na dłużej przy jakiejkolwiek serii, mimo licznych starań.
Mając ten przydługi wstęp za sobą...
Swego czasu dowiedziałem się o powstającej pierwszej pełnometrażowej animacji bazującej na grze "Persona 3", a że ową grę przeszedłem i bardzo ją polubiłem, tak wyczekiwałem pierwszego filmu z niecierpliwością, ale i narastającymi obawami. Atlus, co prawda rok wcześniej wypuścił świetne „Persona 4 The Animation”, ale to był 25-odcinkowy serial. Adaptowanie fabuły JRPGa i to jeszcze takiego, w którym gracz ma naprawdę dużo swobody, do pełnometrażowych filmów zdawało się być zadaniem co najmniej karkołomnym. 
Rezultat, czyli "Spring of Birth" w końcu obejrzałem. Nie tylko tego nie zepsuli, ale i zrobili naprawdę porządny film. 

Wyobraźcie sobie, że doba ma więcej niż 24 godziny. Między jednym a drugim dniem istnieje ukryta "Mroczna Godzina", podczas której cały świat zamiera, a na powierzchnię wyłażą potwory zwane Cieniami. W tym czasie wszyscy ludzie zamieniają się w trumny i nie odczuwają Mrocznej Godziny. Wszyscy, za wyjątkiem grupy osób, które potrafią przywoływać Persony - stworzenia, które są manifestacjami ich psyche. 

Protagonistę, którego tutaj nazwano Yuki Makoto, poznajemy, gdy przyjeżdża do akademika na Tatsumi Port Island. Ma on uczęszczać do tamtejszej szkoły średniej. Dar Yukiego zostaje wykryty bardzo szybko i zostaje on wcielony do oddziału SEES - grupy nastolatków starających się pozbyć się Mrocznej Godziny raz na zawsze.

Zarys fabuły na pierwszy rzut oka zdaje się być sztampowy i główni bohaterowie faktycznie są na początku archetypiczni. Motyw z nastolatkami walczącymi ze złymi mocami przerabiany był już setki razy. Z czasem jednak wszystko zmienia się diametralnie. Bohaterowie pokazują swoje inne oblicza ewoluują, stają się zgranym zespołem. Przywiązać się do nich można bardzo łatwo, przez co film zyskuje silny ładunek emocjonalny, zwłaszcza w finałowej scenie.

Nie ma tu też miejsca na nudę, bo film szybko przechodzi od wydarzenia do wydarzenia. W międzyczasie postacie zostają zgrabnie zarysowane, a takie rzeczy jak zwiedzanie Tartarusa, codzienne życie bohaterów itd. zostaje pokazane w formie jednego, dwóch montażów. Rozwiązanie banalne, ale wszystko to jest odpowiednio wyważone i widz nie czuje jakby coś ważnego go omijało. Widzimy nie za dużo i nie za mało.

Wszystko to jednak to wierne odwzorowanie. Jedyne zmiany na jakie twórcy się pokusili to uproszczenie niektórych wątków, tak, żeby zmieścić się w 98 minutach. I zrobiono to idealnie. Scenariusz jest wręcz skrojony na miarę. Zawsze przy adaptowaniu fabuły gry na filmowe medium można mieć obawę, że twórcy materiał źródłowy ugrzecznią za bardzo (jak to miało miejsce z Danganronpa The Animation). Tutaj czegoś takiego nie ma. Ani klimat nie uleciał, ani bohaterowie nie potracili swoich charakterystycznych cech. Wszystko jest na swoim miejscu.
To, co mnie zatrzymało na długi czas przy grze, no i zachwyciło w filmie to jego stylistyka, na którą składa się kilka rzeczy. Mamy tutaj kolejno trochę niemieckiego ekspresjonizmu, kina noir, horroru, tajemnicy, onirycznej atmosfery i komedii. Wszystko to doprawione soundtrackiem z gry, przy czym twórcy dorzucili kilka utworów specjalnie na potrzeby filmu. Jest to połączenie popu, jazzu i hip-hopu i bez owijania w bawełnę - uwielbiam soundtrack z Persony 3.

Dodatkowo twórcy puszczają kilka razy oczko do fanów i bawią się faktem, że adaptują grę wideo. Jeden z bohaterów zakrzyknie żartobliwie, że zdobył poziom, widzimy kalendarz przeskakujący z dnia na dzień, i tak dalej... nic wielkiego, ale i tak miło, że są.
Postać Makoto, też swoim zachowaniem nawiązuje do mechanik z gry. Poznajemy go jako pozbawioną emocji kłodę drewna, dzięki czemu dostajemy kilka zabawnych scen. Zabawa ze specyficznym charakterem protagonisty nie zajdzie jednak tak daleko jak to miało miejsce w "Persona 4 The Animation". Makoto także przejdzie w tym filmie sporą przemianę i rozwinie swoją własną osobowość.

Ponarzekać muszę na kilka pierdółek tkwiących w fabule. Wiem, że to nie jest wina filmu, a materiału źródłowego ale trudno jest mi to przemilczeć trudno o tym nie wspomnieć.
Po pierwsze:
Wypadek, sprzed 10 lat. To sztampa, której szczerze nienawidzę w anime. Takich wypadków, spraw sprzed nie wiadomo ile jest na pęczki i jest to wyjątkowo leniwy sposób na zaintrygowanie widza.
Po drugie:
Jest wiele rzeczy, które dzieją się bez żadnego uzasadnienia. Jak na przykład, czemu Moriyama wpadła w ten dziwny trans? Jakim cudem grupa Kirijo jest w stanie wytwarzać broń przeciwko Cieniom dla SEES... i tak dalej, i tak dalej.

Nawet jeśli się nie grało w "Personę 3", to film można pochłonąć z olbrzymią przyjemnością. Nikt nie będzie się tu czuć wyobcowany, bo wszystko zostaje wyłożone w przystępny sposób. Jasne, pewne typowe dla anime sztampy mogą razić nieprzyzwyczajonych, mimo to, jest to dobrze rozpisana, angażująca i stylowa rozrywka.
Teraz pozostaje mieć nadzieję, że kolejne filmy będą trzymać ten sam wysoki poziom.

czwartek, 7 maja 2015

Dr. Jekyll i Pan Hyde (1931) reż. Rouben Mamoulian

Kiedyś, dawno temu pisałem co nieco o filmie "Dr. Jekyll i Pan Hyde" z 1920 roku. Teraz logicznym byłoby rzucić okiem na pierwszy udźwiękowiony remake wyżej wymienionego. Ten wyszedł spod ręki studia Paramounth i niemal całkowicie deklasuje swojego niemego poprzednika.

Przyjrzyjmy się na początek samemu Jekyllowi. Ten wydaje się nieco bardziej "żywy"w przeciwieństwie do z lekka bezbarwnego Barrymoore'a. To człowiek, który sam z siebie pragnie oddać się wszelkim pokusom, przez co będzie balansować na krawędzi.
Fredric March za tą rolę dostał Oscara, choć wydaje mi się, że głównie za rolę samego Hyde'a. Ten znów jest o wiele większym potworem niż ten z niemego filmu. Zimny, szalony i pozbawiony skrupułów. Do tego dochodzi na niesamowita charakteryzacja.
Swoją drogą, wydaje mi się, że Hyde Marcha posłużył później Cronenbergowi jako pewna inspiracja dla Brundle'a z "Muchy".

Nie podobało mi się, że niemy "Jekyll i Hyde" był tak strasznie ugrzeczniony. Szczęśliwie, panowie z Paramounth pozwolili sobie na o wiele więcej. Scena, w której kobieta z baru uwodzi Jekylla jest o wiele odważniejsza, a Hyde znęca się później nad tą dziewczyną i zamęcza ją na naszych oczach.

Londyn wciąż jest gotycki i zamglony. Mrocznej atmosfery dopełniają także niesamowite zdjęcia, które też były nominowane do Oscara. Zbliżenia na twarze aktorów, czy sceny kręcone z perspektywy głównego bohatera robią wrażenia, choć chwilami wydawały mi się nieco zbyt przerysowane.

Razi czasem patetyczność niektórych dialogów. Romans w filmie jest boleśnie przejaskrawiony i ckliwy. Mimo tego, udźwiękowiony "Jekyll i Hyde" wciąż intryguje i z lekka szokuje.

wtorek, 5 maja 2015

Trancers 5: Sudden Deth (1994) reż. David Nutter

Trochę przykro, ale czas pożegnać "Trancersów". Ostatnia, piąta odsłona serii jest bezpośrednią kontynuacją "Jack of Swords".
Minął miesiąc, a Jack dalej jest uwięziony w świecie Orpheus, gdzie pomaga ludziom w walce z Trancerami. Teraz musi udać się do Zamku Nieubłaganego Terroru, by odnaleźć sposób na powrót do swojego świata. W międzyczasie Lord Caliban odradza się i szykuje nam się ostateczna konfrontacja.

Jeśli nie polubiliście czwórki, to prawdopodobnie nie polubicie też tego filmu. To ciąg dalszy jednej i tej samej historii. Pierwsze 10 minut to retrospekcja części poprzedniej, więc zostaje nam trochę ponad 50 minut nowego materiału. Ten czas napakowany jest jednak humorem i sporą dawką akcji.

Jeśli o typowo techniczne zagadnienia to nic się w tej materii nie zmieniło od poprzedniej części. Wydaje mi się, że oba filmy powstawały równolegle. Tim Thomerson i Clabe Hartley znów są rewelacyjni.

Nie można się jednak pozbyć wrażenia, że miejscami akcja przebiega trochę zbyt szybko. Jak na Zamek Nieubłaganego Terroru mało w nim tego nieubłaganego terroru. Bohaterowie muszą zmierzyć się z pięknymi tancerkami, które chcą ich zagłodzić, wielką łapą z sufitu, potem Jack przestrasza bandę zombie, a na koniec toczy pojedynek ze swoim doppelgangerem.

Krótki, bo krótki, ale serwuje nam też solidny rozwój postaci głównego bohatera. Film zostawia sporą dawkę napięcia na koniec. Jest dramatycznie, jest kupa dobrej zabawy. Jeśli lubicie część poprzednią, to tą polubicie jeszcze bardziej.

Trancers 4: Jack of Swords (1994) reż. David Nutter

Jak już wspomniałem, część trzecia "Trancers" zakończyła pewną epokę w serii, bo tytułowi Trancerzy zostali zmieceni przez naszego bohatera na dobre. Wiele osób narzeka na "Trancers 4", z powodu wielu radykalnych zmian. Poza Timem Thomersonem nikt ze starej obsady się tu nie pojawia. Również klimat uległ całkowitej zmianie, ale po kolei...

Jack Deth jest teraz kimś w rodzaju strażnika czasu. Podczas jednej z misji coś idzie nie tak i trafia on to Prospero - świata fantasy w innym wymiarze. Okazuje się, że w nim też istnieją Trancery, tylko takie, które wysysają siły życiowe - jak wampiry.

Pomysł z takim kind-of średniowieczem może nie wydawać się zachęcający, ale uwierzcie mi, że jest dobrze. Film różni się dużo od reszty. Muzyka uległa całkowitej zmianie, bo grane na syntezatorze motywy raczej by do tego wszystkiego nie pasowały. Chyba właśnie za to lubię tą część najbardziej - ma swoją osobowość. Pierwszy "Trancers" miał swój własny klimat i ducha, którego gdzieś jednak części 2 i 3 zgubiły. Czwórka, choć w innym klimacie znów go ma. Jack wrócił do formy i znów rzuca złotymi tekstami. Co więcej, jego wyposażenie z przyszłości zaczyna zdrowo wariować w innym wymiarze, co skutkuje kilkoma zabawnymi scenami.

Aktorstwo i efekty specjalne jest przyjemnie tandetne. Poza Thomersonem, może jedynie Clabe Hartley w roli złego lorda Calibana wypada w miarę dobrze. Swoją drogą, jego czarny charakter jest zabawnie przerysowany i ma swoje momenty.

Mimo radykalnych zmian, film ogląda się dobrze i zapewnia tyle samo frajdy co części poprzednie. Trzeba tylko przełknąć całkiem nowy koncept.


Frankenstein spotyka Wilkołaka (1943) reż. Roy William Neill

"Frankenstein spotyka Wilkołaka". Brzmi jak tytuł komiksu lub filmu klasy B... i jest. Kiedy usłyszałem o tym filmie w mojej głowie narodziła się myśl, że będzie to głupia i naciągana dokrętka... i częściowo miałem rację.

Ktoś wpadł na chlubny pomysł by złączyć ze sobą losy Człowieka Wilka z potworem Frankensteina, bo przecież jeśli da się zarobić na filmie o jednym kultowym monstrum, to na filmie o dwóch zarobisz jeszcze więcej.

Kontynuuje on wątki z "Ducha Frankensteina" i "Wilkołaka". Lawrence Talbot zostaje obudzony z grobu przez dwójkę rabusiów i wraz z cyganką Maleevą podróżują do zamku Frankensteina, by ten jakoś wyleczył Lawrence'a z wilkołactwa. Nasz Człowiek Wilk przy okazji ciągle mówi jak bardzo chce umrzeć i prawie do końca serii mu się już to nie odmieni. Tak, to nie ma żadnego sensu, ale co to jest ciągłość fabularna.

Lon Chaney Jr. powraca jako Lawrence Talbot i wciąż spisuje się bardzo dobrze, oczywiście na tyle, na ile pozwala mu scenariusz.
W rolę Potwora Frankensteina wciela się Bela Lugosi, co jest dość ironiczne, bo pierwotnie to on miał być zarówno Draculą jak i potworem Frankensteina. Ale nie w tym rzecz. Obsadzenie go w tej roli, jest całkowicie logiczne, bo teraz potwór, w wyniku wydarzeń z "Ducha Frankensteina" ma mózg Ygora, który był grany przez Lugosiego. Tu pojawia się jednak pewien problem. Potwór w tym filmie jest ślepy (co nie przeszkadza mu pokazywać czegoś palcem), ale nie mówi. Pomimo nowego mózgu jego zachowanie się nie zmieniło. A pierwotnie Potwór Lugosiego miał normalnie mówić, ale wszystko to zostało wycięte z filmu w ostatniej chwili. Są nawet scenki, gdy monstrum rusza ustami, ale nie słyszymy jego głosu.
Dlaczego tak postąpiono? Nie mam pojęcia, ale to było jedno wielkie podcinanie skrzydeł. Brakuje także interakcji między Lawrencem a monstrum, bo ten drugi został prawie całkowicie zmarginalizowany.

Pomimo, że film od strony scenariusza to kuriozum, skłamałbym mówiąc, że z seansu nie można czerpać przyjemności. Film ogląda się bardzo dobrze. Nie jest to ten sam poziom frajdy co "Duch Frankensteina", ale jest blisko i raczy całkiem mrocznym klimatem.

Na koniec dostajemy, trochę krótka, ale satysfakcjonującą konfrontacje dwóch potworów. Jasne mogło to być coś lepszego ale, lepsze to niż nic.

Możliwości były wielkie, brakło tylko kogoś kto byłby w stanie to wszystko lepiej zaplanować. Rozczarowanie było spore, ale to wciąż porządny film i z całej trylogii crossoverów z potworami wypada najlepiej.

The Amazing Mr. X (1948) reż. Bernard Vorhaus

Podczas oglądania "Grobowca Mumii" Turhan Bey zrobił na mnie całkiem spore wrażenie. Facet dobrze czuł się w roli czarnego charakteru i stwierdziłem, że fajnie by było go jeszcze kiedyś zobaczyć w akcji. Tak w moje ręce wpadł "The Amazing Mr. X".

Christine Faber od dwóch lat jest wdową. Pewnego wieczoru wydaje się jej, że słyszy głos swojego męża. Udaje się na plaże, gdzie spotyka tajemniczego Alexisa, który uważa się za medium. W rzeczywistości to iluzjonista i naciągacz, żerujący na naiwności kobiet. Przekonuje Christine, że duch jej meża nawiedza ją. Stopniowo uwodzi ją, oraz jej siostrę Janet. Na drodze Alexisa stanie jednak inny oszust...

"Niesamowity Pan X" to film bardzo kameralny. Aktorów jest tu kilku. Pierwsze skrzypce gra tutaj, oczywiście, Turhan Bey i nie można od niego oderwać wzroku. Jego postać to tajemniczy szarlatan, uwodziciel, który zna wszystkie sztuczki i którego niemalże nie da się zdemaskować.
W cieniu, na swój czas czeka demoniczny Donald Curtis. Reszta była w porządku, z małym wyróżnieniem ślicznej twarzyczki Cathy O'Donnell.

Kolejnym atuten filmu jest jego nastrojowość. Łączy w sobie mrok, tajemnicę i odrobinę dreszczyku, a wszystko to okraszone tym co najlepsze w kinie noir - zjawiskowa gra świateł i cieni, razem z zadymionymi pomieszczeniami, uwydatniona przez piękne zdjęcia. Strona wizualna filmu to czyste dzieło sztuki.

Widz może zachodzić w głowę jak Alexisow udało się dokonać pewnych rzeczy i gdzie u licha poznał tak prywatne szczegóły o naszych bohaterkach, choć w sumie, to iluzjonista i kto wie, może faktycznie jest medium.

Film mało kto teraz widział, co jest przykre. "Pan X" mnie zmiażdżył, a zasiadanie do niego po raz kolejny i kolejny to czysta przyjemność. Uwielbiam ten film! Sugestywny, wciągający, stylowy - niesamowity.
Kolejny z filmów "których się już nie robi". Prawa autorskie do tego filmu już prawdopodobnie wygasły i stał się domeną publiczną i jest dostępny do obejrzenia na YouTube.

poniedziałek, 4 maja 2015

Syn Draculi (1943) reż. Robert Siodmak

No, wreszcie możemy przejść do czegoś konkretnego. Podczas gdy seria o Frankensteinie miała już 4 części, a Dracula miał tylko jeden, jakby nie patrzeć, słaby sequel, więc Universal postanowiło dać zielone światło innej B-klasowej produkcji.
"Syn Draculi" to potwornie niedoceniany film, a szkoda bo swoim klimatem i fabuła dorównuje filmowi Browninga, a nawet go przebija. Z tych wszystkich sequeli to obok "Ducha Frankensteina" mój ulubiony.

Lon Chaney Jr. gra tutaj potomka hrabiego Draculi, księcia Alucarda, który uwodzi pewną bogatą dziewczynę i robi wszystko by ta odziedziczyła starą posiadłość.  Od strony scenariusza wszystko gra idealnie. Intryga, może i prosta, ale jest przedstawiona naprawdę ciekawie. Widzimy rodzinę, która musi zmagać się ze zwariowanymi pomysłami bliskiej jej osoby. Sam Alucard jest świetną postacią. Zaborczy, cichy, precyzyjny i tajemniczy. Bliżej mu do Draculi Christophera Lee. Do tego ma on cały wachlarz różnych umiejętności. Zmienia się w nietoperza, we mgłę, sam składa wizytę tym, którzy chcą go zniszczyć. Ma wszystko, czego można wymagać od dobrego czarnego charakteru. Lon Jr. i jego hipnotyczny głos to czysta poezja.

Irytowała mnie tylko Louise Allbritton. Cały czas grała w ten sam, patetyczny,  teatralny, sztuczny sposób, co niej est dobre, bo  jej postać akurat była bardzo interesująca. Chyba pierwsza kobieta w historii, która oszukała wampira.

Klimat uległ dużej zmianie. Z gotyckich zamczysk przenieśliśmy się na pełną bagien wieś, mamy indiańską czarownicę w lesie, czarnoskórych służących i tak dalej. Przyznam, że jest to ostatnia rzecz o jakiej pomyślałbym w filmie o wampirach, ale sprawdza się. Do daje to filmowi wyjątkowego smaku.

Jak to powiedział Joe Dante w TFH - "It's a B, that looks, like an A" (To B, które wygląda jak A). 

The Invisible Ghost (1941) reż. Joseph H. Lewis

"Invisible Ghost" należy do serii filmów nazwanej "Monogram 9". Jest to 9 czarno-białych filmów kręconych w latach 40stych przez Monogram Pictures, w których wystąpił Bela Lugosi. Teraz to mocno zapomniane filmy klasy B, z czego naprawdę niewiele z nich można jeszcze gdziekolwiek obejrzeć.

Bela gra tutaj Charlesa Kesslera, którego żona uchodzi za zaginioną od kilkunastu lat. Uchodzi, okazuje się, że kobieta ukrywa się w jego sąsiedztwie i jest po ciężkim wypadku. Ukazuje się mężowi za oknami, co wprowadza go w dziwny trans i zmusza do zabijania.

Startujemy naprawdę klimatycznie, gdy widzimy naszego bohatera, który od wielu lat nie może pogodzić się ze stratą ukochanej i cały czas czeka na nią. Wątek psychologiczny jest wiec solidny i okraszony tajemnicą.

Jak na klasę B to fabuła prezentuje się całkiem ciekawie. Nasz bohater ściga sam siebie, stara się rozwiązać zbrodnię, której sam nieświadomie jest sprawcą. I całe napięcie chyba budowane jest przez to, że widz tylko czeka, w którym momencie powinie mu się noga.

Nie nazwał bym "Invisible Ghost" horrorem. To bardziej dreszczowiec. Atmosfera jest mroczna, ale na pierwszym planie jest tutaj wątek kryminalny, a zaraz za nim psychologiczny. Co prawda film zdaje się zwalniać gdzieś w połowie, ale wciąż ciekawi na tyle, że chce się dobrnąć do końca.

Choć tytuł jest mało trafiony, tak cała reszta jest solidna i klimatyczna. Czasem tylko coś zazgrzyta.

The Invisible Ray (1936) reż. Lambert Hillyer

Szaleni naukowcy i ich szalone eksperymenty były w latach 30stych i 40stych liczni jak wszy. "Invisible Ray" to jeden z tych dobrych... i to naprawdę dobrych.

Film opowiada historię Janosa Rukha, którego eksperymenty zostały uznane za niewiarygodne i został on usunięty z naukowej społeczności. Pewnego dnia do jego zamku przybywają dr Felix Benet i Francis Stevens by zobaczyć najnowsze odkrycie doktora.
Universal postawiło po raz kolejny na niezawodny duet Lugosi-Karloff. Panowie po raz kolejny są wrogami i po raz kolejny wspólnie kradną cały film dla siebie.

Trzech naukowców wyjeżdża do Afryki, do miejsca, gdzie tysiące lat temu spadł meteoryt. Rukh odnajduje i ujarzmia tajemnicze promieniowanie X. Niestety naukowiec zostaje zatruty, zaczyna świecić w ciemności, a wszystko czego się dotknie umiera. Z czasem odkrycie Rukha zostaje wykorzystywane przez jego towarzyszy, zaniedbywana narzeczona odchodzi od niego, a on tracąc zmysły od promieniowania planuje zemstę.

"Invisible Ray" to dobrze skrojony, lecz niespecjalnie zaskakujący film. Takich o naukowcach i ich dziwacznych eksperymentach było wówczas na pęczki i gdy się ich już trochę obejrzało, to ten niespecjalnie różni się od pozostałych. Scenografie, niektóre efekty specjalne, czy zdjęcia w Afryce wyglądają świetnie i dodają klimatu. Sam motyw napromieniowania spodobał mi się bardzo. Ale film sprawdza się głównie za sprawą Lugosiego i Karloffa w głównych rolach.
Pod koniec film idzie dość typowa ścieżką, że naszemu naukowcowi musi odbić szajba i musi koniecznie zabić parę osób.

Dobry film, ale nic co pozwoliłoby zbierać szczękę z podłogi.

niedziela, 3 maja 2015

Devil Bat's Daughter (1946) reż. Frank Wisbar

Są filmy zapomniane i zagrzebane pod stertą kurzu i czasami gryzie człowieka, żeby je znaleźć. Ale czasem zdarzają się istnieć jeszcze bardziej zapomniane sequele.

"Devil Bat's Daughter" zaczyna się od odnalezienia dziewczyny w szoku, która to okazuje się być córką doktora Carruthersa. Zostaje ona przekazana pod opiekę psychiatry. Na jaw wychodzą takie fakty o doktorku jak to, że był on kiedyś uważany za wampira, co spowodowało traumę u jego córki. Twierdzi ona, że jej ojciec opętał ją zza grobu. Pewnego dnia budzi się przy ciele zamordowanej żony psychiatry.

Nie byłoby w tym wszystkim nic nadzwyczajnego, ale ten film ma być sequelem do "The Devil Bat" z Belą Lugosim. Do filmu o zmutowanych nietoperzach i szalonym naukowcu doczepia się nudnawą krzyżówkę filmu psychologicznego z kryminałem. Pomysł sam w sobie jest zdrowo pieprznięty, bo obafilmy w niczym nie są do siebie podobne, co więcej nieścisłości między nimi są ogromne.

"Devil Bat's Daughter" z horrorem nie ma absolutnie nic wspólnego. Zaczyna się nawet klimatycznie, po czym przez pierwszą połowę dostajemy nędzny film psychologiczny, po czym przechodzimy do bezpłciowego kryminału. Aktorzy też nie pomagają. Wszyscy są pozbawieni emocji, wręcz identyczni.

Na plus zaliczyć mogę naprawdę mroczne zdjęcia. Dodają nieco klimatu i pozwalają w miarę przez to cholerstwo przebrnąć.

Nie wiem co komu chodziło po głowie, nie wiem jaki był cel kręcenia tego filmu, ale jest to jeden z najbardziej wymuszonych i z dupy wziętych sequeli jakie widziałem.