czwartek, 13 sierpnia 2015

Co mają do siebie Tim Burton i Tod Browning?

Ten wpis będzie takim "cool story bro" i prawdopodobnie znajdzie się ktoś kto się z tym wszystkim nie zgodzi, lub uzna, że moja argumentacja jest 'fe'. Sam długo zastanawiałem się czy moje przemyślenia mają sens.
Chodzi mi o dwóch reżyserów - Tima Burtona i Toda Browninga. Tego pierwszego na pewno każdy chociaż kojarzy, o tym drugim słyszeć będą tylko najbardziej zatwardziali fanatycy horrorów i też pewnie tylko z jednego filmu. Ostatnimi czasy doszedłem do wniosku, że są między tymi dwoma panami pewne ciekawe podobieństwa, o których może warto jest napisać.

A zatem, CO MAJĄ DO SIEBIE TIM BURTON I TOD BROWNING?
(za wyjątkiem 3-literowego imienia zaczynającego się na literę T)

1. Obaj panowie byli pasjonatami od dziecka.

W przypadku obu panów okres młodości miał silny wpływ na ich twórczość.

Tod Browning zawsze fascynował się teatrem i cyrkiem. Grupy cyrkowe były motywem często goszczącym w jego filmach.
Ponoć w młodości zakochał się w pewnej tancerce i w ślad za nią uciekł z pewną grupą cyrkową. Kinem jednak zaczął się interesować po spotkaniu z D.W. Griffithem, jednym z najwybitniejszych reżyserów w historii. Browning pracował u niego jako asystent
Swoje filmy browning inspirował wydarzeniami ze swojego życia, jak to było w przypadku "The Unknown".

Tima Burtona zawsze fascynowało stare kino - niemiecki ekspresjonizm, campowe, tandetne koni science-fiction oraz gotyckie horrory Wytwórni Hammer lub z Vincentem Pricem w roli głównej. To one miały bezpośredni wpływ na to jak filmy Burtona wyglądały. Nieraz pozwalał sobie albo na drobniutkie nawiązania, albo wręcz na hołdowanie całej konwencji. Film "Marsjanie atakują!" to hołd dla B-klasowych filmów science-fiction lat 50tych, natomiast "Jeździec bez głowy" jest wręcz pomnikiem, który Burton postawił dla wytwórni Hammer.



2. Uwielbiali oni wszystko co dziwne i specyficzne.

Tim Burton często w swoich historiach umieszczał bohaterów, którzy są tacy jak on - ekscentryczni, niezrozumiali, wyrywający się z szarego tłumu, a którzy to często będą musieli walczyć o prawo do wyrażania siebie.

U Browninga z kolei "dziwność" bohaterów przejawiała się nie tylko w stanie umysłu, ale też ciała. Bohaterami jego filmów często byli cyrkowcy, ludzie zdeformowani, niepełnosprawni, a także pełni przedziwnych obsesji.

Może na pierwszy rzut oka to tak nie wygląda, ale taki Edward Nożycoręki mógłby śmiało być szukającym zemsty, wykpionym przez los Werterem w filmie Browninga (no i w pewnym stopniu takim jest). Natomiast brzuchomówca Echo, BlackBird, czy też cała ekipa z "Dziwolągów" śmiało znaleźliby miejsce pośród Burtonowskich ekscentryków.

Poza tym, obaj panowie w swoich historiach wałkowali niemalże cały czas te same motywy.
U Burtona była to gloryfikacja inności, wyłamywanie się ze schematów i walka o zrozumienie oraz akceptację.

Dla Browninga były to - nieszczęśliwa miłość, złośliwość losu, oraz domaganie się zemsty, tudzież sprawiedliwości (czasem jedno szło w parze z drugim).

Owszem, owe toposy są od siebie bardzo różne jednak opierały się praktycznie na tym samym. Podczas gdy Burton swoje filmy robił straszno-śmiesznymi, Browning nie oszczędzał widza i szokował go brutalną dosadnością. Niemniej jednak żaden z panów nie silił się nigdy na wielowątkową, skomplikowaną fabułę. Chodziło im bardziej o styl i klimat, a ten, choć z różnym rezultatem, zawsze był mroczny i "szalony".

3. Obaj mają swoje 'opus-magnum'


Zarówno Burton jak i Browning mają jeden film, który zbiera ich wszystkie charakterystyczne motywy i uderza w to jak okrutni i bezduszni potrafią być ci 'normalni' ludzie.

W przypadku Tima to "Edward Nożycoręki", który zebrał cała masę pochwał, a nawet Oscara. Dla Toda były to "Dziwolągi", które... zostały zakazane w 30stu krajach bo zostały uznane za zbyt chore. Serio.

Oba filmy podchodzą do tego samego tematu z innej perspektywy i, według mnie, idealnie się uzupełniają.
Edward jest kompletnie wyobcowany i zagubiony w małomiasteczkowej społeczności, która ni cholery nie potrafi go zrozumieć, ani on jej. To trochę jak połączenie "Człowieka-słonia" z motywami z "Frankensteina"... chwyta za serce i jest bardzo prawdziwe.
W "Dziwolągach" natomiast grupę zdeformowanych cyrkowców wszyscy traktują z pogardą i drwiną. Akrobatka Cleopatra uwodzi karła Hansa dla jego pieniędzy. Bawi się nim, jawnie kpi z jego ślepego uczucia, a na koniec próbuje go zabić. Nie wie jednak, że Dziwolągi są dla siebie jak rodzina. Jeśli skrzywdzisz jednego, reszta Ci tego nie daruje. Brutalne, z groteskowym klimatem i również chwytające za serce.

4. Swój pierwszy wielki sukces osiągnęli dzięki komedii.

Choć dla Tima początki były o wiele prostsze niż dla Browning (Burton nakręcił wcześniej jeden pełnometrażowy film, a Browning 20), pierwszym wielkim sukcesem był dla nich film komediowy, jednak posiadający wszystko co dla twórczości każdego z reżyserów charakterystyczne.

"Sok z żuka" Burtona opowiada o parze, która umiera nagła śmiercią. Powracają jako duchy, jednak okazuje się, że ich dom jest już zamieszkany przez nową rodzinę. Kontaktują się więc z bio-egzorcystą Beetlejuicem, by ten przepędził żyjących z ich domu.
Film nie tylko był porządną komedią samą w sobie, ale też stylowym, nawiązującym do klasyki gatunku filmem. Scenografie inspirowane były gotykiem i niemieckim ekspresjonizmem, pojawiła się także urocza animacja poklatkowa. "Sok z żuka" zgrabnie pokazywał czego się można po Burtonie spodziewać - zabawnej, przerysowanej historii w klasycznej horrorowej oprawie. 

"Niesamowita trójka" Browninga opowiada o trzech cyrkowcach. Echo jest brzuchomówcą, Tweedledee to karzeł, a Hercules jest siłaczem. Wraz z przyjaciółką Rosie zakładają sklep zoologiczny. Za jego pomocą wyłapują co bogatszych klientów i okradają ich.
Wszystko nieco się komplikuje, gdy Rosie zaczyna zadawać się z pracownikiem sklepu - Hectorem. Echo staje się zazdrosny o dziewczynę i postanawia wrobić Hectora w morderstwo.
Film jest chyba najlżejszym w dorobku Browninga, ale gdzieś w tym wszystkim jest ta ciężka nuta wszechobecna w jego twórczości. Poza tym - cyrkowcy, nieszczęśliwa miłość, zazdrość, konsekwencje złych czynów.


5. Każdy z nich ma jednego ulubionego aktora.

Obaj panowie lubili obsadzać w swoich filmach jednego i tego samego aktora. U Browninga był to Lon Chaney, natomiast Burton polubił współpracę z Johnnym Deppem.

Współpraca Browninga z Chaneyem zawsze skutkowała czymś niesamowitym. Browning był świadomy jakim potencjałem dysponował i zawsze potrafił go kreatywnie wykorzystać. Chaney mógł bowiem wyglądać jak każdy. W samym "Outside the law" obsadził dwie role - pierwszą był czarny charakter, którą odgrywał bez make-upu, drugą poboczną jako chińczyk. Poza tym Człowiek o tysiącu twarzach do perfekcji opanował grę ciałem, przez co idealnie nadawał się do grania osób sparaliżowanych. Wydaje mi się też, że Browning robił celowe aluzje do umiejętności Chaneya, chociażby we wspomnianym "Outside the law", "Niesamowitej Trójce" i "BlackBird".

Z kolei Depp i Burton mieli swoje wzloty i upadki i myślę ,że wina leży po obu stronach. Depp bowiem zatrzymał się na roli Jacka Sparrowa i starał się ją powtarzać w każdym kolejnym filmie. Co ciekawe, Deppowi ktoś kiedyś też przypiął łatkę "człowieka o tysiącu twarzach", z racji tego jak bardzo jego wizerunek potrafił zmieniać się między filmami. Powiecie, że przypadek... ale jakże ciekawy przypadek.
Burton z kolei jest winny bo jako reżyser nigdy swojego aktora nie potrafił przytemperować i mogliśmy zobaczyć takie pokraczne kreacje jak Willy Wonka, czy Szalony Kapelusznik z nowej "Alicji w Krainie Czarów".


6. Obaj zaadaptowali znanego Nietoperza na wielki ekran.

Na koniec najbardziej oczywiste podobieństwo. Browning zaadaptował "Draculę", a Burton "Batmana". Obaj panowie materiał źródłowy postanowili zmienić diametralnie, w skutek czego powstały dwa kultowe i niezwykle wpływowe gotyckie dzieła, bez których nic nie byłoby takie samo.

Bez sukcesu "Draculi" żadne inne klasyczne monstrum nie dostałoby swojego filmu i nikt nie usłyszałby o Frankensteinie, Wilkołaku, Niewidzialnym Człowieku i reszcie.

"Batman" z kolei pokazał, że można robić adaptacje komiksów na poważnie, co więcej można to robić dobrze. To właśnie ten film sprawił, że Hollywood zaczęło interesować się komiksami o superbohaterach. Jasne, w latach 90tych nurt adaptacji komiksów przeżył straszliwy upadek, ale założę się, że gdyby nie "Batman" nie byłoby filmowego uniwersum Marvela, Trylogii Christophera Nolana, serii X-Men i całej reszty.

Oba filmy pokazują, że można adaptować materiał źródłowy zmieniając go, ale nie niszcząc go. Wiele elementów z "Batmana" Burtona przedostało się później do komiksów i stało się nierozerwalnie częścią postaci. Z Draculą było bardzo podobnie, choć jego filmowe wcielenie całkowicie odcięło się od swojego książkowego protoplasty i na srebrnym ekranie doczekało się masy różnych interpretacji. Jednak gdy ktoś słyszy "Dracula" od razu widzi przed oczami Belę Lugosiego w pelerynie. Książkowy Dracula wyglądał zupełnie inaczej. 

Podsumowując: Burton i Browning są od siebie zarówno bardzo różni, jak i o tyle samo bardzo do siebie podobni. W pewnym stopniu stanowią jakby swoje przeciwieństwa. Obaj są mroczni, ale jeden jest przy tym wesoły, drugi zaś poważny i szokujący. Zdają się jednak uderzać w ten sam temat, lub w zbliżone do siebie tematy, z dwóch różnych stron, w pewien sposób dopełniając się przy tym. Burton gloryfikuje inność, przedstawia ją jako coś wspaniałego, jego praca ma bardziej motywujący wydźwięk. Browning z kolei pokazuje, że mimo deformacji, obłędu, czy alienacji ci, których nazywamy innymi też są ludźmi. Kochają, cierpią, nienawidzą i pragną zemsty. Możesz ich nienawidzić, ale oni ciebie też mogą nienawidzić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz