poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Oliver Twist (1922) reż. Frank Lloyd

Nigdy nie miałem styczności z "Oliverem Twistem". Adaptacji filmowych na przestrzeni lat powstało wiele, lecz ja nigdy nie byłem żadną zainteresowany. Do czasu aż zacząłem interesować się Lonem Chaneyem. Wtedy w ręce wpadł mi niemy film Franka Lloyda.

Oliver rodzi się w zakładzie pracy należącego do pana Bumble i pani Corney. Jego matka zmarła a sam zmuszony został do pracy wraz z innymi sierotami. Życie go nie rozpieszczało z dwóch powodów - był fajtłapowaty i zwyczajnie miał pecha. Zostaje przygarnięty jako uczeń grabarza, lecz z powodu złego traktowania zaczyna swoją włóczęgę do Londynu, gdzie z ulicy zgarnia go jeden z podopiecznych Fagina (w tej roli Lon Chaney). Fagin uczy swoich chłopców jak kraść.

Jestem zupełnym laikiem w temacie, ale ten film wrył mnie w krzesło ... wszystkim.
Przede wszystkim - malutki Jackie Coogan. Mimo młodego wieku już grał u boku Chaplina i teraz Chaneya i na dodatek dorównuje im talentem aktorskim.
Po drugie - Chaney jako Fagin znów powala swoją charakteryzacją i, choć tym razem w mniejszej roli, wciąż trzyma klasę.
Sama historia jest do tego stopnia przewrotna i przejmująca, że nie ma szans, żebyśmy oderwali wzrok od ekranu chociaż na minutę. Przez 70 minut będziemy oglądać jak życie jednego chłopaka bezustannie wywraca się do góry nogami, kiedy to wpada on z rąk złych ludzi w ręce jeszcze gorszych.

Jest w filmie odrobina komediowego przerysowania, ale oglądając to wszystko widzowi wcale nie jest do śmiechu. Jasne, postacie nie są skomplikowane, czasem wręcz karykaturalne, ale jest w tym wszystkim coś prawdziwego, co często możemy spotkać sami.

Nie ma tu ani chwili nudy, bo historia, choć prosta, łapie za serce i trzyma w napięciu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz