środa, 5 sierpnia 2015

Dom Frankensteina (1944) reż. Erle C. Kenton

Pierwszy crossover z najbardziej popularnymi monstrami nie był dziełem idealnym, ale zarobił dużo kasy. Zgromadził też mimo wszystko rzeszę fanów. Logicznym więc było, że Universal zaczęło pracować nad kolejnym. No bo jeżeli można zarobić dużo kasy na jednym potworze, na dwóch potworach, to czemu by nie władować do filmu... pięciu. Tym sposobem mamy szalonego naukowca, garbusa, wampira, wilkołaka i potwora Frankensteina w jednym niedorzecznym filmie. Nie powiem kuriozalnym, bo na ten tytuł zasłużyło sobie inne dzieło z tej serii.

Wszystko kręci się wokół doktora Niemanna, granego przez Borisa Karloffa. Wraz ze swoim garbatym pomocnikiem uciekają z więzienia, gdy ścianę rozwala błyskawica. Tiaa...
Odnajdują oni szkielet Draculi i przywracają go do życia. Ten pomaga Niemannowi zemścić się na jednym z ludzi, którzy go skazali. Później pan doktor wyrusza do wioski Frankenstein, gdzie znajduje zamrożonego potwora Frankensteina i Wilkołaka.

Tak, to jest jeden wielki ciąg absurdów. Jednak to wcale nie jest problemem tego filmu. Problemem znów jest niemal całkowity brak jakichkolwiek interakcji między potworami. Pierwszą połowę oglądamy Draculę, granego przez Johna Carradine'a, a gdy ten zostaje rychło zabity przenosimy się do pozostałej dwójki.
Ale hej, ten film nosi tytuł "Dom Frankensteina". Zgadnijcie kogo w tym filmie jest najmniej? O ile Niemann jeszcze wykorzystuje do czegoś Draculę, tak Larry wciąż woła tylko jak bardzo chce umrzeć, a potwór... śpi. Wygląda na to, że przez leżenie w lodzie potwór osłabł i teraz nasz doktorek będzie próbował go uzdrowić. Przy okazji obiecuje Larry'emu nowy mózg, dzięki czemu nie będzie już zmieniać się w Wilkołaka. Logiczne, prawda?

Mamy wciąż doborową obsadę, mimo iż tylko Lon Chaney wraca w swojej roli. Boris Karloff gra tutaj szalonego naukowca i jest to trochę ironiczne oglądać go jak zajmuje się potworem. Tego zaś, gra Glenn Strange i nie ma on jakiejkolwiek okazji wykazania się. Zrobił parę głupich min na koniec i uciekł by utonąć w bagnie (patrz "Duch Mumii").
Na koniec zostawiam świetnego Johna Carradine'a w roli Draculi. Nie jest on tak świetny jak Lugosi, ale wiemy, że to już zupełnie inny Dracula - elegancki i tajemniczy. Wydaje mi się, że on był chyba jedynym powodem powstania kolejnego filmu - "Domu Draculi", ale to już swoją drogą.

Czy ten film jest wielkim zawodem? Cholera, tak! Jak na crossover, nie wywiązuje się ze swoich założeń. Twórcy wyznaczyli sobie zrobienie wielkiego kroku naprzód, ale zamiast tego, zrobili wielki krok do tyłu. Oczywiście, film ogląda się przyjemnie, Kenton raz kolejny zadbał o piękne zdjęcia, ale w ogólnym rozrachunku to jeden wielki bałagan.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz