piątek, 28 sierpnia 2015

Highlander: Endgame (2000) reż. Douglas Aarniokoski

Wstydzić się powinno studio Dimensions za posłanie do piachu kolejnej filmowej marki. Wstydzić też powinienem się ja, gdyż kiedyś omawiany film lubiłem, a nawet uważałem za dobry...

"Highlander: Endgame" obrał sobie za cel powiązania filmowej trylogii z serialem z Adrianem Paulem. Samo to jest wyczynem karkołomny, a jego efektem jest absurdalny crossover, jakiego nie powstydziłyby się horrory Universala. Właściwie... ciągłość fabularna "Nieśmiertelnego" to coś, co te filmy mają ze sobą wspólnego.

Zaczynamy od tego, że Rachel, przyjaciółka Connora z pierwszego filmu ginie w wybuchu. Nasz bohater się załamuje i oddaje się do sanktuarium, miejsca gdzie przebywają nieśmiertelni nie chcący walczyć. Ale ono też zostaje puszczone z dymem i za wszystkim stoi niesamowicie popierdolony, pozbawiony logicznych motywacji Jacob Kell.
W filmie występuje też Duncan McLeod, którego znamy z serialu. wspólnie z Connorem będą musieli stawić czoła z naszym przeszarżowanym czarnym charakterem.

Po drodze mamy kilka wątków pobocznych, które pierdolą ciągłość fabularną jeszcze bardziej, tak samo jak wszelką logikę.
Zacznijmy od Jacoba - żył on w wiosce Connora i był wychowywany przez miejscowego księdza. Księżulo każe spalić matkę Connora na stosie, tym samym skazując siebie na śmierć. Jacob sam okazuje się nieśmiertelnym i postanawia prześladować Connora w ramach zemsty za zabicie przybranego ojca-dupka. Gorszych motywacji nie mógł mieć.

Facet ma też głęboko w dupie zasady Gry, montuje sobie mała armię nieśmiertelnych i rośnie sobie w siłę... co ma jeszcze mniej sensu. Jakby tego było mało, łamanie zasad nie wiąże się z żadnymi konsekwencjami.

W filmie poznajemy też Kate, również nieśmiertelną, która deklaruje się jako żona Duncana. Wiecie, w serialu facet przeżywał tyle miłości w przeszłości i teraźniejszości, ale nigdy nie było mowy o tym, że kiedykolwiek miał żonę. Ta pani bierze się kompletnie znikąd i ma za złe Duncanowi, że ten uczynił z niej nieśmiertelną... bo okazuje się, że jeśli potencjalny nieśmiertelny nie będzie mieć swojego pierwszego zgonu na koncie, to jego umiejętności nigdy się nie uaktywnią. WHAT A BULLSHIT!

Jest jedna dobra rzecz w fabule, a mianowicie relacje Connora z Duncanem. Wszystkie retrospekcje pokazujące ich wędrówki, treningi itd, cała ich relacja w filmie jest całkiem nieźle nakreślona. Widać chemię między Lambertem i Paulem i choć raz zdarza sięim mieć autentyczną frajdę.

Pojawiają się inni bohaterowie z serialu, tacy jak Joe i Methos.... i jeżeli serialu nie widziałeś, to za chuja nie będziesz wiedział kim oni są, bo film nie przedstawia ich w żaden sposób.

I to są największe plothole filmu, przy czym to i tak jest tylko wierzchołek góry lodowej. Uwierzycie lub nie, ale "Endgame" jest nawet gorszy od "Nieśmiertelnego II". Ten drugi chociaż od strony technicznej prezentował jakiś poziom. Tutaj mamy do czynienia z wersją kinową krótszą od reżyserskiej o 10 minut, zawierające NAJISTOTNIEJSZE dla filmu sceny, takie jak wprowadzenie bohaterów.

I takie coś nie jest u Dimension Films czymś nowym, bo z ich "Halloween 6" było identycznie. Też powstały dwie różniące się między sobą wersje.
Scenariusz do "Highlander: Endgame" najpierw był pisany przez Gregory'ego Widena. Później przechodził z ręki do ręki, aż chyba ze oryginalnego skryptu nie pozostało nic.

To jednak i tak nie koniec tego kalekiego procesu twórczego, bo gdy film miał już zmontowane poszczególne sekwencje, studio rozmieniało je na drobne i montowało jeszcze raz w pozbawioną sensu kupę. Ilość wyciętych scen jest ogromna i możecie je znaleźć w sieci.
Przez podobny proces przeszedł "Hellraiser IV", ale tamten film miał o wiele więcej szczęścia.
W Dimension pracuje najwyraźniej banda idiotów, którzy nie mają zielonego pojęcia o tworzeniu filmu... bo jak inaczej można nazwać ludzi, którzy swoje dobre pomysły wypieprzają do kosza? No chyba, że umyślnie sabotują poszczególne marki.

I tak, montaż filmu jest koszmarnie skopany w wielu miejscach. Najbardziej rzuca się sekwencja walki na miecze, która jest 2 razy powtarzana. Zaraz obok niej są fatalnie zdubbingowane sceny z Adrianem Paulem.
Efekty specjalne też są złe. Green screeny są boleśnie widoczne, błyskawice i eksplozje sztuczne, wygląda to tak tanio, że człowiek przestaje wierzyć, że ktoś tu w cokolwiek włożył jakikolwiek wysiłek.

Jedyne co mi się jeszcze w tym filmie podobało, to niektóre sceny walk... mimo iż one też miały swoje absurdy.

I mógłbym powiedzieć, że to po prostu chujowy film, ale "Endgame" swoim absurdem przypomina mi strasznie "Frankenstein spotyka Wilkołaka". W obu przypadkach mamy olewający jakąkolwiek ciągłość crossover, pozbawiony na dobrą sprawę sensu.
Connor nawet swoim zachowaniem przypomina Lawrence'a Talbota.

Poza tym rzuciło mi się w oczy jeszcze coś. W "Frankenstein spotyka Wilkołaka" jest scena, w której Lawrence chodzi sobie po spalonym zamku, gdzie książki na regałach są nienaruszone. Gdy Duncan wchodzi do sklepu z antykami Connora możemy zobaczyć dokładnie to samo.

Cóż za koszmarny film. Jest w nim tyle złego, że nie wiedziałem od czego zacząć. Rzadko się widzi film do tego stopnia skopany na tak wielu płaszczyznach.
Do zakopania pod ziemią.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz